Obywatele

DLA  LUBIĄCYCH OPOWIEŚCI


(kolejny fragment z książki:

Kolholia –

Zapomniane życie,

czyli realna baśń)


 

[…] Niedaleko za tłumem kłębiącym się przy przystani floty wojennej, gdzie generał na pomoście pocił się i przechadzał w oczekiwaniu – doniesiono mu

bowiem o pojawieniu się okrętów – stanęli dwaj niscy i krępi obywatele. Jeden z nich miał czarne kręcone włosy, drugi dość długie, proste, pszenicznego koloru. Obydwaj byli ubrani w tuniki sięgające powyżej kolan, a na nich mieli ciemne kamizele. Twarz obywatela z kręconymi włosami była nalana i jakby tłuszczem nasmarowana. Błyszczała w słońcu niczym spyrka na patelni. Drugi miał twarz anemiczną, pociągłą, z worami pod oczami, od których odchodziły promieniste, żyłkowane żłobienia. Wymienili się uprzejmościami i swoimi przypuszczeniami, względem jakiej uroczystości mieli być świadkami – flotylla majestatycznie wpływała do portu.

Obywatel z kręconymi włosami: To podobnoż złapali generała jakiegoś.

Obywatel z prostymi włosami: Ja słyszałem, i to od pana Stempa, że to jakowyś król przemytników.

Ob. z kręconymi…: Przemytnik on może i jest, ale generał, generał chamski. (z krainy Chamy)

Ob. z prostymi…: To by mogło być, tamtejsi generałowie to stale coś szmuglują.

Ob. z kręconymi…: Mogliby odczepić się od naszych kobiet.

Ob. z prostymi…: Co? Jak… naszych kobiet?

Ob. z kręconymi…: Toż nie wiesz sąsiad! Oni ino po to nas atakują, atakują i szmuglują, żeby nasze kolholijki, nasze kobiety mieć.

Ob. z prostymi…: Eee, coś to sąsiad. Jakże to?

Ob. z kręconymi…: Te ichnine kobitki, bardziej przypominają kozy, hehehe.

Ob. z prost…: Hehehe.

Ob. z kręc…: Ale te nasze są wymagające, a u nich dzicz. To muszą się u nas trofeów nachapać.

Ob. z prost…: Mówisz sąsiad, że jak kozy…? Hehehe. To biedny naród. Mieć żonę z brodą, pfe… Hehehe.

Ob. z kręc…: Mówiłeś o Stempie.

Ob. z prost…: Ano mówiłem. On to mi powiedział, że króla przemytników złapano. A wiesz sąsiedzie, że pan Stemp jest najbardziej poinformowanym i prawdomównym obywatelem, jakiego znam. No i ty sąsiedzie.

Ob. z kręc…: To prawda, ale zapomniałeś o sobie sąsiedzie.

Ob. z prost…: No tak, ja też, co tu się chwalić.

Ob. z kręc…: Mi też powiedział on. No, pan Stemp. O tym jego sąsiedzie. Bela się zwie.

Ob. z prost…: Aa, znam, znam. Tego, co ma tego zwariowanego dziadka, co to wszędzie był i cały świat zjeździł.

Ob. z kręc…: Dokładnie ten.

Ob. z prost…: I ojca, co to huknąć sobie potrafi, że wszyscy w nogi…

Ob. z k…: No ten, ten właśnie. No i ten Bela, pan Stemp mi mówi, gdy miał lat piętnaście to zapoznał się w tych zbieraninach ulicznych, co to wszędzie wchodzą i handlować się nie da…

Ob. z p…: Wiem, te szkółki, co to mówią, że najwięksi tam filozofowie nauczają.

Ob. z k…: Żyć nie dają, młodzież buntują. Stoją na schodach, na placach, na rogatkach, ani przejść się nie da, a jak chodzą i mówią. Co ja mówię, krzyczą i takie przeklęte, złe oczy mają, że aż strach bierze.

Ob. z p…: No ja tu razu pewnego chciałem sprzątnąć koło mnie, wie sąsiad…

Ob. z k…: No wiem.

Ob. z p…: To mi mówią, że tera tu wykład i stoją se dalej. Ja obróciłem miotłę i z kijem na tego, co ten wykład dawał… Już bym przegonił tę zgraję, gdyby ci młodzi się za nim nie wstawili, a tak mi pokazywali, pukając palcem w czoło, że niby co ja… jestem, co.

Obydwaj pokiwali głowami na gest, który zaprezentował obywatel z prostymi włosami, a oczy mu się szkliły piękną maźlatą poświatą.

Ob. z kręconymi włosami: Ten Bela jak miał piętnaście lat, to zapoznał się na takich wykładach z Gaenuszem…

Ob. z prostymi włosami: Gaenusz, skarbnik Debi. To ten Bela go zna? Nie wygląda na takiego.

Ob. z kręconymi…: Nie z nim, ale z synem jego. O, to było wiele lat temu. Poczekaj sąsiad, opowiem. Ten Bela się z nim zapoznał. Młody Gaenusz był wtedy jeszcze młodzieńcem, a że takim fiu-bździu w głowie, to chodził po ulicach i uczestniczył w tych awanturach.

Ob. z prostymi…: Znaczy się z tymi filozofami.

Ob. z k…: Z tymi filozofami, jak chcesz sąsiedzie…

Ob. z p…: Ja tam nie wiem. Tak mówią.

Ob. z k…: No i zapoznał się Bela z Gaenuszem. A że gadać potrafił… No ten Bela, bo on sąsiedzie jak już raz siędzie na tego konika, na te mowy swoje, to takie dziwactwa mówi, że oczy wychodzą. Takie ma gadane, że ino słuchać i wpatrywać się w te słyszane wyrazy.

Ob. z p…: To ja wiem, on mnie raz tak zagadał, że mi dwa srebrzyki z ławy ktoś zwinął. I to nie on był. Stał z innego boku… Takie gadki ma…

Ob. z k…: Sam widzisz, gadkę ma. Zapoznali się i po tych wykładach, u tych, jak chcesz sąsiedzie, filozofów, chodzili se w te i wewte po ulicach. Jak to młodzi szukający byle awantury.

Ob. z p…: A do roboty ostatni. Toż to wiem. Mój jest w takim wieku. On to po ulicach jednakże nie chodzi i nie wdaje się w marne dysputy, ale siedzi se w podwórzu i patrzy przed siebie. Jak mu co rzeknę, to coś tam zrobi, ale w chwilę później, znów, to se stoi i patrzy kajś. Co nie ma co oglądać i to z takim głupim wyrazem twarzy. No nie wiadomo na co. Bynajmniej nie na to, co ma zrobić. I jeszcze se rysuje jakoweś głupstwa na piasku i mówi mi: ,,Ojciec widzisz, to skrzydła.” A co ja tam widzę, jakieś dziwaczne drabiny, po których się nie da wejść choćby o stopień do góry. Takie ci głupstwa jakoweś, zaokrąglone, na piasku paluchem żłobi… No co…? Aha, mów sąsiad.

Ob. z k…: I tak se chodzą, i Gaenusz coś mówi, ten Bela mu odpowiada, ale rozkręca się i w końcu taką mu przemowę wali, tak go jakąś historią kręci, że ten zaciekawiony aż dech wstrzymuje. Zaprasza go na jakiś tam dzień do siebie… Gaenusz Belę. Ma być przyjęcie i co to jak zawsze kupa ludzi. Nie takich zwykłych, ale same szychy miasta i ich wyśmienite rodziny…

Ob. z p…: To gdzie go zaprosił? Do dzielnicy willowej?

Ob. z k…: A gdzie myślisz? Sąsiedzie, tylko tam. Zaraz koło willi Laejusza i Pontusa. Tam jest Gaenusza, wtedy jeszcze ojca, a teraz jego przepiękna posiadłość.

Ob. z p…: Piękne są te wille. Mówię tego Gaenusza, Pontusa i innych.

Ob. z k…: Tak też tego dnia ubrany w pożyczone, odświętne ubranko, bieży, jak się zdaje ku swemu przeznaczeniu. Wiesz sąsiedzie, że takie znajomości mogą skutkować dobrą posadką i pieniążek taki można skrobnąć, że nam maluczkim nawet na sam widok… Nigdy nie widziałem więcej niźli kilka tysiączków złotych lidów… Nie moich, że sam ich widok… jakie można na takiej posadce dostać, może nas, maluczkich o czkawkę przyprawić.

Ob. z p…: Mnie to chyba… paraliż… Na sam widok, paraliż. Ale, ale, ty to chyba sam masz kilka tysiączków uciułanych.

Ob. z k…: Jaa, niee. Słyszałem, że ty.

Ob. z p…: Ja też nie… Mów dalej.

Ob. z k…: Gaenusz przyjął Belę i oprowadzał po włościach. Tam pełne stoły żarcia najprzeróżniejszego, co to on nigdy na oczy nie widział, znaczy się Bela. Takiego złota, srebra, szkieł rżniętych, kolorowych i bogactwa ogólnego w talerzach, misach, pucharach, że go kolka skręca. Panie, panowie, panny i chłopięta jak malowani, ufryzowani wszelako, ubrani kosztownie i pstro. Na palcach, szyjach, rękach i we włosach, na brzuchach i w uszach tyle błyskotek, że Bela mrużyć musi oczy od łuny świecidełek. Orkiestra gra, tańczą, jedzą i piją, i bawią się przednie… On z Gaenuszem i jeszcze jednym krążą wokół i rozmawiają uśmiechnięci, weseli. Bela, dostąpiwszy zaszczytu bycia wśród tego wszystkiego, wśród bogactwa przenajświętszego, poczuł się jak w raju i już mu się roi, że on też ma to wszystko, że to jego… Naraz, gdy przyszło mówić Gaenuszowi o ojca podróżach, w duszy Beli rozbłyska światło, pompując strumienie wyrazów w gardło i na język… Bela opowiada o dziadku… Oni słuchają… Który cały znany świat zmierzył… Był też tam, gdzie ziemie nie mają swoich nazw. Ludzie mówią językami tak starymi, jak nasz staro-kolholijski. O wuju mówi. Wuj to nawet w jednej wojnie zginął, gdzieś na końcu świata… I opowiada o wojnie, o przeprawach, bitwach, o wspaniałości łupów, o dzielności ich ogierów, a niesie go opowieść, które same wiedziały, w które miejsce w odpowiednim czasie bitwy się skierować. O ojcu też zaczął rozprawiać, że to wszystko spisał, lub prawie wszystko, co jego ojciec mu opowiedział. No i brat, jak jeszcze żył… Tak zachwycił opowieściami Gaenusza, że temu pierś zatykało, temu drugiemu, co z nimi był, też. A wiesz sąsiedzie, jak Bela opowiada, pan Stemp mi mówił, że może tak godzinami.

Ob. z p…: To ja wiem, on mnie raz tak zagadał, że…

Ob. z k…: Że ci dwa srebrzyki ktoś skosił.

Ob. z p…: To też, ale…

Ob. z k…: Czekaj sąsiedzie, dopowiem.

Ob. z p…: Nie, nie, zaczekaj, ja dopowiem. To króciutka historia.

Ob. z k…: Dobra, dawaj jak krótka.

Ob. z p…: Zagadał mnie, raptem godzina, dwie było po południu. A jam wędrował razem z jego opowieścią. To na morzach, to w górach, to na pustyni, to na równinach. Tak mnie prowadził, nawet nie pamiętam, o czym dokładnie mówił, tyle tego było. Aż zapadł zmierzch…

Ob. z k…: I co? Tyle?

Ob. z p…: Tyle.

Ob. z k…: Miała być historia.

Ob. z p…: No i była. Zagadał mnie.

Ob. z k…: To już i wcześniej gadałeś, że potrafi, i ja to przecież wiem.

Ob. z p…: Ale żeby nie zobaczyć, kiedy zmierzch zapadł.

Ob. z k…: No dobra. I…

Ob. z p…: Że była zima, ale zrozum, było po południu, może dwie, może trzy godziny. A tu trzask, jak skończył, zmierzch i nawet się nie zorientowałem.

Ob. z k…: No i ten Bela wrócił do domu i marzył dalej… – obywatel z kręconymi włosami przerwał wypowiedź.

Spojrzał na obywatela z prostymi włosami, bo mu się wydawało, że tamten coś kręci głową i znów zamierza mu przerwać. Ale tylko mu się zdawało.

Ob. z kręconymi włosami ciągnął: Gdy do siebie wrócił, to jest, przestał marzyć, kilka dni upłynęło. A tu masz, przecież zaprosił do siebie Gaenusza i tego drugiego. Nie wiem, jak mu tam było… pan Stemp nie mówił. Ojciec Beli może kiedyś i coś tam chciał spisać z tych historii dziadka i wuja, ale równie równo mu odbiło pod kopułką co dziadkowi. Co tu robić? Pyta siebie. Dziadka na ten dzień ekspediuje się obok, do znajomka, który ma go nie wypuszczać z izby przez cały dzień. Ojciec zaś ma iść do przedmiejskiej garbarni po skóry. Z matką mu wmówili, że w tym dniu ma być gotowa.

Ob. z p…: Oni tam wyrabiają ze skóry różne cudeńka, wiem to, bo nieraz u nich kupowałem. Takie kufry obite skórą albo fartuchy. Tych cudeniek co oni robią to nie. Po co mi to, za zbytkowne i…

Obywatel z kręconymi włosami kiwał głową i jak nie krzyknie: Sąsiedzie, dość, nie skończę jednej opowieści do wieczora, a tu już łodzie przybywają.

Oglądnęli się na przystań, gdzie pierwszy z wielomasztowców, lawirując pomiędzy statkami, dopływał wolniutko do wysuniętego daleko w zatokę pomostu.

Ob. z prostymi włosami: Chciałem tylko powiedzieć, że znam ten sklep i wiem, czym się zajmuje Bela. To całkiem ładne rzeczy ze skóry… No mów, mów.

Ob. z kręconymi włosami: Ojcu Beli wmawiają z matką odbiór tego dnia skór z garbarni. Konik trochę chorowity, więc ma iść piechotą. Za skórę z góry zapłacili, ale Bela daje ojcu zaoszczędzone dwa złote lidy, za które wie, że kupuje sobie trochę wolności… Ojciec nie przepuści okazji… Skór nie będzie i schleje się w tamtejszym szynku… Ojciec z samego rana wyrusza z sąsiadem, znajomkiem jego od szklenicy. Bela ma pewność, że będzie mógł spokojnie przyjąć Gaenusza. Jeszcze coś tam z matką szykują. Stronice ojca z lat jego optymalnej formy znajduje i wykłada na stół. Inne chowa. Sam ma zamiar po raz kolejny zabłysnąć opowiadaniem, które mu się po latach w setnych szufladkach umysłu układało. To, że nie ułożone, niedomknięte jeszcze, nie przeszkadza w tym, że będzie na bieżąco wątki i czasem odskocznie, takie, których się jeszcze nie spodziewa, i nie wie, co mu na jaszczurczy język rodowód jego wprowadzi… Niepewność to najpewniejsze wody, po których dotąd pływał. Zawsze na nich opierał pióro wiosła płynnego umysłu. Wiedział, że go nie zawiedzie, nawet jakby zabrnął w niewyjaśnione, zbyt jaskrawe blagi. Im większa niepewność i obawa o skutek, tym, niewiadomym sposobem, wychodził z opresji jeszcze doskonalej… Och, bywało, że strzelał, wydawało się, na pomylony wiwat, albo na potępienie swoje. Jedno było pewne, tak mu się zdawało, koniec, przegrał… Nic mylniejszego… Wtedy właśnie zwyciężał, wtedy jego strzały nie na zguby wiwat były, lecz konkretnego grubego zwierza zawsze swym ostrzem dosięgał… To mogło być słówko, kilka wyrazów albo zdań, może swoista interpunkcja, lub intonacja, której nie zamierzał, z której właściwie nie zdawał sobie sprawy… Dosłownie tak mówił pan Stemp… Właśnie wtedy powalał wszystkich. Nikt nie był zdolny mu się oprzeć, wszyscy byli jego… Nie trwało to nigdy długo. On jednak czuł co gra na jego strunach głosowych i chciał to teraz wykorzystać. Jedyni odporni na urok jego opowieści teraz nieobecni. Dziad zamknięty w sąsiednim mieszkaniu, ojciec gdzieś daleko. Nie mogli zepsuć jego uczty, która jego tyradą miała mu otworzyć serca dwojga młodych ludzi i otworzyć podwoje tych, jakże przez niego spragnionych, wielkości.

Ob. z p…: Na pewno mu się udało. Wiem, jak potrafi przekonywać tych, co nieprzekonani.

Ob. z k…: Sąsiedzie!

Ob. z p…: Widziałem w sklepie.

Ob. z k…: Nie przeciągaj.

Ob. z p…: Mów.

Ob. z k…: Nie przerywaj.

Ob. z p…: A jak tu nie przerywać.

Ob. z k…: A co? Mów szczerze.

Ob. z p…: Że to zmyślone.

Ob. z k…: Jak to zmyślone? Tylko ci powtarzam historię, którą mi pan Stemp opowiedział.

Ob. z p…: Pan Stemp, a wiadomo to, czy ta historia od niego, czy od kogo innego.

Ob. z k…: Nie! Nie mogę! Ty, mnie prawdomówność wymawiasz?!

Ob. z p…: Nie. Tyle że kto wie.

Ob. z k…: Pan Stemp…

Ob. z p…: Pan Stemp, pan Stemp. Sam on czasem baje.

Ob. z k…: Chcesz słyszeć dalsze?

Ob. z p…: Jak już tyle słyszałem, to i usłyszeć się powinno dalsze.

Ob. z k…: Dopowiem, byleś mi już nie przerywał.

Ob. z p…: Ja? Ja ci nie przerywam. To ty się rozwlekasz i nie mówisz wprost.

Ob. z k…: Nie mówię wprost, jak leci, bo mi przerywasz. Zresztą, powtarzam słowa pana Stempa, a on mi to tak przedstawił. Nic mojego w tym nie ma.

Ob. z p…: To mów dalej.

Ob. z k…: To nie przerywaj.

Ob. z p…: Nie przerywam.

Ob. z k…: Matka z ciotką odpucowały nędzne mieszkanko i strucel upiekły. Nawet sok świeży się znalazł i psiane wino. O południu oczekują gości, nikt nie przychodzi. Czekają. Dzień parny się dłuży. Bela patrzy po matce, po ciotce, one na niego zerkają. Może to wszystko na nic się obróci i goście się wcale nie zjawią. Mija pierwsza, za ścianą słychać już podniesione głosy, jeden z nich, zdaje się, głos dziadka przypomina. Wiedzą, że sąsiad nie da się zbić z pantałyku i go nie wypuści, choćby miał dziadka związać. Na wszelki wypadek ciotka zanosi mu miodnik, jakimś cudem wydobyty z komórki, by poskromić siły ojczulka. Coś się tam przewraca, ale uspokaja i ciotka wraca z ciężkimi westchnięciami. Dochodzi druga…

Są. Widać ich już. Wchodzą w podwórze. Zaczyna się taniec godowy. Matka i ciotka pierwsze w nim trzymając skrzypce, witają młodzieńców i próbują ustawić jak chłopaków z podwórka, których, jak za młodych ich lat, kiedy jeszcze tacy przychodzili do nich w konkury, z góry w jakieś miejsca zapędzały, zależnie czy się im podobali, czy nie. Tak i tym razem, ze szczególnym względem wokół nich się wiją. Uśmiechają się zachęcająco, prowadzą do pokoju, przymilnie przemawiają, proponując co rusz co innego. Dopiero głos i spojrzenie Beli uprzytamnia im pomyłkę zachowań. Otrząsają się z przeszłych czasów i rejterują do kuchni.

Tylko czasem widać ich twarze, przez otwarte drzwi, gdzieś w półmroku hallu się pojawiające. Tylko Bela je widzi.

Gaenusz z tym drugim… jakże mu na imię…?

Nie. Pan Stemp nie mówił.

Obydwaj nie zdają se sprawy, nic z tych teatrzyków obu matron do nich nie dochodzi…

Bela opowiada. Jeszcze trochę zażenowany okolicznościami swego domostwa, pokazuje stronice ojca, czyta, odpowiada i dopowiada. To, co czyta, oczywiście zdaje się treścią ni mniej, ni więcej, opowiadań o dziadku i wuju, przez jego ojca spisanych…

Z twarzy gości czyta lepiej niźli z kart. Co zdaje się niepewne, ostrym rysuje. Dopowiada najlepiej jak umie na nie zadane pytania i wątpliwości, które nie wybrzmiały. Stale spoziera na reakcje i moduluje swój głosik, wprowadza coraz więcej postaci, opisuje, omawia, dywaguje…

Nie najlepiej mu się snuje jak pierwszemu lepszemu na lirze. Wpada w popłoch, gdy ci dwaj zaczynają się nieznacznie trącać łokciami…

I buch, jest w swoim żywiole…

Teraz już się nie zastanawia jakie słowa i jakie zdania wypowiada, i jak na nie oni reagują. Czuje, że ściąga ich wzrok w wir, w potok swych słów. Już jest aktorem, który, mimo zapomnianego tekstu, gra tekst. Lepiej jeszcze. On pisze go na bieżąco. Tekst gra, wypełnia się fantastycznym życiem. Atakuje…

Pocą się rozgrzane, najlepsze działa, oblega twierdzę, czasem rejteruje dla zmyłki. Opisy przyrody i okoliczności są dla niego tunelami, przejściami, czymś, co nie ma wypełnić, lecz zaskarbić uwagę, odwrócić ją na chwilę. Zaraz skoczy, uderzy ponownie i mocniej jeszcze. I skacze, tu jest, później go tu nie ma, już jest ktoś inny. Nie wiadomo… Król, władca, czarodziej?

Gaenusz z kolegą przestali się tykać łokciami, już nie zwracają uwagi, gdzie są, gdzie Bela krok zrobi, oni tuż, postępują za nim. Bela wznosi rękę, oni wzrokiem za tą ręką, Bela spojrzy w dal, oni spoglądają w przestrzenie przed nimi rozciągnięte, Bela ścisza głos, oni kurczą się w napięciu oczekiwania, Bela krzyknie głośniej, oni jak ptaki wznoszą się na tej fali dźwiękowej…

Każdym słowem, każdym gestem, każdym dźwiękiem ich czarował. Poddanymi, sługami, dziećmi przed czarownikiem byli. Tak bezwzględnie ich oniemiał i podporządkował…

Raz tylko matka przerwała synowi, gdy wniosła ciasto i napoje. Bela w nastroju spojrzał na matkę. Ona już wiedziała i więcej już im nie przeszkadzała.

Gaenusz wraz z kolegą, zapaśnicy słabi. Cóż, poza dobrotliwym, dziecinnym życiem… Nie znając przypadłości ludzkich, nic spoza swego obfitego otoczenia… w płaskościach oglądając świat… Cóż mogło spowijać ich skronie, ich czoła, chyba tylko róż płatki.

Te szczere, wymyślone historie, niebazujące na byle pozorach tak ich przejmowały, wchodziły w pory skóry, że wyuczony rozum przemieścił się w okolice pięt. Jedyne ich wrażenie, poza błogim odlotem, było swędzeniem stóp. Oni zapomnieli, kim są, tak jak zapominali się niektórzy na tych awanturach ulicznych, wśród, jak sobie chcesz sąsiedzie, tych dzikich filozofów.

Obywatel z prostymi włosami chciał zaprotestować, wstrzymał się i machnął jedynie ręką. Na co odpowiedział drugi obywatel podobnym gestem i ciągnął dalej:

Bela wiedział, że nad nimi panuje. Nic poza tym panowaniem słownym nie mogło się zdarzyć, więc brnął w swą opowieść. Przeplatał z innymi, byle dalej, byle dłużej mieć ich w swej sieci. Tak, to był jego wyrachowany pierwszy krok w dostąpieniu łask posiadania tego, co oni mieli na co dzień, a on, tylko wyrywkowo, zobaczył podczas przyjęcia. I tylko tego pragnął, tylko tego przyjęcia, żeby było jego, żeby to on je wystawiał.

Pan Stemp mówił, że jego pragnienie błoną oczy przykryło i nic już nie przepuszczało oprócz orkiestr, stołów, waz i półmisków, oraz całego tego żarcia i pochłaniającego go tłumu dostojnych uczestników.

Czuł przez skórę, jak prowadzi na smyczy dwa mózgi noworodków i tyle. Nic więcej nie było.

Sam nie wiedział, jak długo do nich przemawiał. Nic nie widział, oprócz zaognionych twarzy słuchaczy i wizji, które słowa jego oświetlały, lub ściemniały nocnymi mrokami, i miejsc, do których docierał. Widział tylko to, co dla nich opisywał w słowach.

Był ślepy. Był głuchy.

Nie słyszał, że za ścianą dziadek rozbijał coś głucho i że ciotka po raz drugi wyszła. Niosąc na schorowane nerwy ojczulka coś w rodzaju miodnika, schowanego na czarną godzinę, która nadeszła.

Nie widział on, nie widzieli jego, och-achowi, interlokutorzy. Nawet matka nie wyglądała przez okno, przejęta i zajęta wychylaniem głowy z kuchni. Podsłuchiwaniem niezrozumiałych sylab, których głośniejsze tony zakwitały w jej uszach…

Nie zauważyła, że wróg nadciągnął.

Bela perorował, gdy matka usłyszała głos męża przed drzwiami. To pewna, był pijany i ona stojąc akurat w hallu, zdążyła do drzwi doskoczyć i je zaryglować. Jedyna obrona to ucieczka chłopiąt wraz z Belą przez drugie drzwi.

Wpadła do pokoju i zaczęła wszystkich przepychać dosyć natarczywie w stronę zasłoniętych kotarką drzwi zapasowych. Za ścianą pękało coś z grzmotem. Od drzwi dochodził rumor. Dwaj goście nie odrywając oczu od oratora, który jeszcze nic nie rozumiejąc, przemawiał, obracając twarz od jednej do drugiej osoby i próbował się wyrwać z rąk matki.

Zmierzali popchnięciami jej rąk na drugą stronę pokoju. To szybkie przemieszczenie skończyło się nagłym natłokiem trzech młodzieńców w obszernych ramionach matki, która próbując otworzyć ewakuacyjne drzwi, przydusiła ich z lekka. Klamka szła raz na dół, raz w górę, na dół i w górę, jej błyskawiczne skoki nie sprowadziły jeszcze chłopców na ziemię.

Było pewne, teraz matka sobie przypomniała – pół roku temu zabili drzwi, kiedy zima najostrzej przez szpary dmiła i przeciąg się robił, aż zwichrowane drzwi otwierało – że tu szukać ucieczki na nic. Zdesperowana pcha ich z powrotem ku oknu.

Za ścianą wali się, jakby się dom rozstępował, przy drzwiach łomotanie.

Dwaj goście pomału, w zdziwieniu odchodzą od skocznego głosu Beli i wychwytują fałszywą muzykę, pierwsze promienne brzaski jakiejś nieznanej zawieruchy.

Lecz głos Beli się wzmaga przeciągającą serią intonacji na granicy śpiewu i chrypy, i ściąga ich ponownie w jakieś nieznane krainy. Pchani w tym czasie przez matkę kierują się w stronę okna, które niechybnie wskazuje im drogę ucieczki – lecz oni nie zdają sobie z tego sprawy. Jej gesty w potoku słów Beli, który już dosłyszał wściekły głos ojca i zaczął ćwierkać o piersi rozbijającej fale, były tylko rytmem wodzireja. Ustawiającego ich ciała na fale gniewne, niesforne, gdyż unosili się wraz na strunach burzowych morza kolejnej przygody dziadka, którego głos doszedł ich przez okno, w którego pobliżu już byli.

Usłyszeli, jak charka, wzdycha, jęczy od naporu, w końcu przełamuje fale i z głośnym skowytem: Aaach… Zwycięża nieznaną przeciwną siłę.

Z głębi hallu, z domu, dochodzi echo tego krzyku, powtórzone dziarsko, które z przestworzy spoza okna tak obrazowo towarzyszyło opowieści Beli.

Matka się puszcza w tym kierunku, w ostatnim rozpaczliwym geście ratowania sytuacji. Drzwi puściły, ojciec wkroczył do domu z potężnym uderzeniem zapory drzwiowej o podłogę. Ona kroczy, biegnie, idzie ku swemu przeznaczeniu, które niespełna dwadzieścia lat temu nawiedziło jej życie wraz z ojcem Beli. Wraca natychmiast odpychana niewidzialną mocą i upada u progu pokoju, w którym Bela podniesionym fortissimo wyzywa naturę morskiego wzburzenia…

Tym razem goście Beli tracą wątek i spoglądając na jego siedzącą matkę, z zakrwawionymi ustami, doznają wizji tak realnej, jak może być smagnięcie prawdziwej, o dreszcz ciała przyprawiającej, lodowatej fali morskiej.

Bela krzyczy, forte, fortissimo, że fale to złuda, nikt, odważnego serca, nie cofnie swej nogi, ręki, piersi. Wytrwałość umysłu w nawałnicy zalewów jest jak ogień Kol-Holoi, jak ogień siły, ustalony między bogami a ludźmi. A ręce, choć słabną i pierś się kurczy, choć nogi truchleją, poniosą słabe truchło nadziei ku światłu, które rozpali ponownie ogień na wieczność.

Za matką, niewidzialny ruch i moc, której uległa, objawia się w osobie ojca Beli, wykrzykującego: ,,Kłamcy, sponiewierać się nie dam”. Wpada do pokoju. Z podniesioną pięścią i z szaleństwem w oczach kieruje się ku trójce młodzieńców, stojących przy oknie. Na ich widok, na widok chłopiąt stojących obok Beli, opuszcza pięści i potykając się, wali się jak długi w poprzek drogi ku słonecznemu oknu. Podnosi się i krzyczy coś o kłamstwie, o skórach niegotowych. O tym, że musiał wymusić na garbarzach swoją własność i bełkotał w krzyku, że go ,,po-pa-mię-tają!”. I wygrażał gdzieś za siebie, bo odebrał skóry.

Chłopcy cofają się przed zdradliwym oddechem ojca.

Bela nieprzytomny, jazgotliwie, rusza nienaoliwionym wozem swego głosu i chrobocze jak kury pazurami po szybie, która go odgraniczała od przyszłości swej niezachwianej i chwytając towarzyszy za ich haftowane kamizele, ciągnie w stronę okna. Jego głos nie zmalał, tylko piskliwym stał się niemiłosiernie. Wydawało się, że na ostatnich żetonach grał nielitościwą nutę o wuju stawiającym czoła grzywom fal barbarzyńskich legionów.

Gaenusz wraz z kolegą, obróceni siłą ramion niezmordowanego pieśniarza w kierunku okna i pociągnięci, pchnięci, niemal nie wyfrunęli niczym ptaszki szukające swych pierwszych lotek.

Naraz odskoczyli od okna, w które pchały ich zaciśnięte na kapotach ręce Beli. Za oknem bowiem, uśmiechem szczerozłotej pustki między wybitymi zębami, z krwią czarną jak bulgoczący asfalt, uśmiechał się, gwiżdżąc przez szpary utworzone w ustach, dziadek Beli. Z rozwalonym nosem i ściekającą juchą z ust, przechylił się przez parapet i swoimi chudymi rączkami zamierzał capnąć za zdrowe, bujne włosy gości.

Ci, obróciwszy się na piętach, pierzchali po bokach ojca, nadeptując przypadkowo na rozłożone w przejściu nogi matki. Bladzi niby mleko oświetlone północą… Opowieści Beli skropliły rzeczywistość izby, zapuszczając w ich duszach smocze jęzory. Dotykalna krwistość manifestu matki, ojca i dziadka, wybrzuszyła się potwornym hiperrealizmem obrazów. Do tej pory pozostających na lazurowych horyzontach miłych wyobrażeń… Puścili się biegiem, od drzwi, przez krótką sień, gdzie musieli w popłochu odepchnąć niepewnie stąpającego znajomka ojca. Później przez podwórze. Szerokim łukiem omijając dziadka i okno, z którego wichrowe grzmoty się rozchodziły. Z podwórza wypadli na drogę i jak kto chce sobie dopowiedzieć, niech wysili wyobraźnię, w jakim pędzie znikali z tej części miasta… Dwa wiry wzniesionej kurzawy niczym koniki wyścigowe mknęły w podwieczornym słońcu, zostawiając za sobą falującą opadającym woalem pyłów drogę… I tyle ich było widać.

Bela jeszcze długo krzyczał za nimi poprzez i ponad ramionami dziadka sterczącymi w oknie. O wuju, który niezlękniony legionami przeciwnika, wznosił swą dłoń z ostrą brzytwą. Wystawiwszy swą pierś na dziadkowe krwiożercze szpony, plecy zaś, jak mury zamku stawiały słabnący opór przed taranami ojcowych pięści. Aż zwalił się pod oknem jak jego wuj, gdzieś tam, powalony tabunami dzirytów.

Bela już nigdy więcej nie był dopuszczony na włości tych, czy innych panów – skończył obywatel z kręconymi włosami.

Zamilkł i spoglądał w stronę przystani, gdzie cumował ostatni już okręt. Obywatel z prostymi włosami przyglądał mu się, kręcąc głową.

Ob. z k..: Za chwilę się dowiemy, kim jest gagatek, którego schwytali… Co tak kręcisz głową?

Obywatel z prostymi włosami nie odpowiedział.

Ob. z k…: Co tak kręcisz głową?… Mówżesz… Wcześniej ci języka nie zbrakło, gdy mi przerywałeś. Mów, do kroćset, mów.

Ob. z p…: Ach, bo ta opowieść jest nieprawdopodobna. Pomijam Gaenusza, czy Bela go znał, czy nie. Ale to, że taki pan dał się skusić i odwiedziłby go w jego norze, to mi się wydaje łgarstwem.

Ob. z k…: Znasz go sąsiedzie, wiesz, jak gadkę wciska. Nie ostoi się nawet żaden z tych, co to wszystko mają i łbem na karku pochwalić się mogą.

Ob. z p…: A mnie się to wydaje łgarstwem.

Ob. z k…: Mnie to mówisz?

Ob. z p…: Nie widzę tu oprócz nas nikogo innego.

Ob. z k…: Pan Stemp może zaświadczyć.

Ob. z p…: Dobrze wiesz sąsiedzie, że pan Stemp równie łatwo łga, jak ptak trelący swe piosnki.

Ob. z k…: Nie miałby w tym interesu.

Ob. z p…: Kto go tam wie? I kto ciebie wie?

Ob. z k…: Sam wiesz, że kłamać się brzydzę.

Ob. z p…: Tak? A jakżeśmy do spółki mieli kupić zapas oliwy, toś się wykpił, że nie masz pieniędzy, chociaż wcześniej miałeś i gwarantowałeś słowem, że połowa będzie twoja.

Ob. z k…: Bom musiał córkę wydać i pieniędze mi się rozeszły.

Ob. z p…: Aleś później i konia kupił, i wóz nowy.

Ob. z k…: Trza było, tamten mi okulał, a wóz ze starości rozkraczył.

Ob. z p…: Toś miał pieniądze, a ja za całość oliwy płatność wystawiłem. Wtedyś łgał, że pieniędzy nie masz, to i teraz łgasz.

Ob. z k…: Tyś też chciał mnie wtedy ołgać, boś nic sąsiedzie nie powiedział, że oliwa niezbyt dobra, a cena dla mnie wygórowana, dla ciebie zaś niską była.

Ob. z p…: Co?!

Ob. z k…: Tyś za swoją połowę miał zapłacić czterysta, a ja za moją pięćset pięćdziesiąt!

Ob. z p…: To łgarstwo!

Ob. z k…: Tak mi mówił Grul, całość miała kosztować dziewięćset pięćdziesiąt!

Ob. z p…: Łgarstwo, dziewięćset dziewięćdziesiąt, a oliwa była dobra!

Ob. z k…: Miałem rację, szalbierzem jesteś sąsiedzie!

Ob. z p…: A ty łgarzem, moja połowa mniejszą miała być!

Ob. z k…: Szalbierz!!

Ob. z p…: Łgarz i krętacz!!!

Ob. z k…: Na mnie złodziejstwa chciałeś się dopuścić. Oszust!!

Obywatel z prostymi włosami zamachnął się ręką, lecz drugi obywatel uchylił się od ciosu, który spadł, jak młot, zaciśniętą dłonią na jego ramię. Obywatel odpłacił mu równie zamaszystym kropnięciem w bark i niechybnie zaczęliby się prać, gdyby nie pojawienie się żon na horyzoncie, wśród otaczającego ich tłumu – a właściwie jejmościn głosów, które zakrakały złowróżbnie w ich uszach. Obydwaj spojrzeli w tamtym kierunku, spojrzeli na siebie i jednocześnie splunęli pod nogi. Pochrząkali przez dwie sekundy i rozpogodziły się ich twarze, po aktorsku idealne.

Ob. z k…: To prawda, że miałem wziąć więcej niż pół oliwy, ale nie aż tak dużo więcej.

Ob. z p…: To nie była złej jakości oliwa i zarobiłem na twej połówce w dwójnasób.

Ob. z k…: To widzisz, wyszło na twoje.

Ob. z p…: No wyszło.

Ob. z k…: Mojemu opowiadaniu też niczego złego zarzucić nie możesz. Pan Stemp, a wiesz, że prawdomównym naszym przyjacielem jest…

Ob. z p…: Oj jest.

Ob. z k…: Pan Stemp opowiedział mi to tak, jak ja tobie to przedstawiłem.

Ob. z p…: Coś mi jednak tu nie pasuje. Jakżesz to ojciec Beli wrócił, a dziad wydostał się od sąsiada? Który, jak mówiłeś, miał go pilnować i za nic go nie wypuścić…

Ob. z k…: Choćby miał go związać.

Ob. z p…: No właśnie. Nie dałby rady, przecież tam i ciotka Beli była, nie daliby mu rady? Miodnik nie zadziałał?

Ob. z k…: Przerwałeś mi, to nie dopowiedziałem.

Ob. z p…: Sąsiedzie, nie próbuj mnie nawet łgarzem nazywać, sam żeś przerwał.

Ob. z k…: No tak, masz rację sąsiedzie. Pozwolisz, że teraz dokończę.

Ob. z p…: Proszę.

Ob. z k…: Otóż z dziadkiem było, jak to rzec, tak, iż wypiwszy sobie troszku, niosło go w świat. A tu masz, musiał siedzieć u sąsiada i nie wychylać nosa. To się rozkręcał coraz bardziej i nawet stół i krzesła zaczął dewastować, gdy się zjawiła po raz drugi ciotka z miodnikiem. Uspokoił się nową dawką boskiego napoju, lecz ten spokój był tylko zewnętrznym pozorem. Im więcej pił, tym mocniej go niosło w świat. Niemalże całą butlę wyduldał z niewielką pomocą sąsiada i córki. Coś mu się zaczęło zwidywać, słysząc podniesiony głos Beli, który dochodził z podwórza, przez zamknięte okno pokoju. Że sam był na jakimś statku, w nawałnicy, walcząc z nieokreślonymi siłami, które jak słupy świetlne wdzierały się poprzez okno odbitymi refleksami, od okien domu po przeciwnej stronie. Roztrącał wyimaginowane fale, przewracając sprzęty w pokoju, gdy usłyszał o wstępującej, jakiejś, wręcz niepojęcie, wzburzonej grzywie.

Przywalił sąsiadowi butlą przez głowę i schwyciwszy z przewróconej komody drewnianą tacę, rąbnął nią w pulchny czerep swej córki. Doskoczył do okna i stawił czoła morskiemu żywiołowi i z głośnym: ,,Aaach”, wyłamał jedno skrzydło okna. W głowie mu buzowało, odbite promienie słoneczne oślepiały i bez lotnych skrzydeł przewalił się całym ciałem do przodu, lądując w szczątkach szkła nosem i brodą. Po czym zakrwawiony i jeszcze bardziej oszołomiony pojawia się z wyciągniętymi pazurami przed oknem, w które wpycha swych kompanów Bela.

Tak to ciotka i sąsiad Beli przypłacili swą nieostrożność. Mogli go już dawno związać, ale i sąsiad, i ciotka nie chcieli staruszka gwałtem, przedwcześnie obezwładniać. Myśląc zapewne, że się uspokoi… Przypłacili to poważnym rozbiciem głów.

Ojciec zaś z samego ranka, wybrawszy się ze znajomkiem swoim, już po drodze nieźle się opił z butelczyn, które wzięli z sobą. Podjechali spory kawalątek na wozie zmierzającym w tym samym kierunku i wysiedli przed szynkiem, nieopodal garbarni. Poprawili mocniejszym trunkiem za zaskórniaki Beli i z nowymi flachami zjawili się u garbarzy. Ci nic o dzisiejszym odbiorze skór nie wiedzieli. W kajecie jasno stało zapisane, że odbiór miał nastąpić za dni kilka.

Ojciec wpadł w gniew, ale z powodu nieobecności żony i syna wyładował się słownie i potarmosił trochu jednego z pomocników. Za chwilę, sprowadzony głosami awantury właściciel wydał im partię skór, które były w zapasie i czekały odbioru dopiero za tydzień. Ponieważ tych skór było za dużo jak na barki dwóch mężczyzn, ojciec gwałtem, nieopierającego się wszakże długo garbarza, załadował zaprzężony i stojący w podwórcu wóz. Wskoczył na kozła i gdy znajomek przetoczył się bokiem na złożone z tyłu skóry, ruszył skocznie.

Podniesiony na duchu odniesionym zwycięstwem, zatrzymał się raz o dwa stajania za szynkiem. Gdzie opróżnili flaszeczki ze znajomkiem, który rozłożył się z braku sił na skórach i oparł głowę o tył kozła i zasnął. Konie szły szybko i już o trzeciej byli przed domem znajomka. O rzut kamieniem od domu, gdzie Bela stępem zaczynał oczarowywać Gaenusza i jego przyjaciela. Ponieważ chwilowo był zadowolony, pozostawił tam zaprzęg wraz z ładunkiem. I ruszyli do ich matczynej spelunki tuż za rogiem, przysiadając się do stołu z okolicznymi opojami. W miarę wypitego trunku, pośród gwaru, przypomniał sobie o dzisiejszej wyprawie i jak do niej doszło. Zahaczył łokciem o łokieć znajomka i pociągnął go, zmierzając do siebie, by wyjaśnić co nieco. Po drodze odwidziało mu się wyjaśnianie, doszedł do wniosku, że go ktoś oszukał i na pewno była to jego żona. Tamtego zostawił przed sienią i dotarłszy do drzwi, zaczął się dobijać. Widząc je zamkniętymi… wystarczyło, aby wpaść w furię.

Jak wiesz, sąsiedzie, skończyło się to wywaleniem drzwi i rozbitą wargą żony, oraz lodowatym prysznicem dla towarzystwa Beli. To wszystko, co mi opowiedział Pan Stemp.

No tyle jeszcze dodał, że straż aresztowała jeszcze tego samego wieczora ojca za przywłaszczenie sobie wozu wraz z zaprzęgiem na tydzień karceru, oraz dziadka na trzy dni tej samej celi za zakłócanie porządku publicznego i stawianie oporu strażnikom.

obywatele3

Obywatele pokiwali głowami i spoglądali ku przystani, gdzie wykrzykiwano coś w trakcie aresztowania potężnej budowy osobnika, którym nie okazał się ani generał chamski, ani też żaden z królów przemytników.

Powróciły żony z wieściami o pochwyconym Trundzie i jedna przez drugą zaczęły opowiadać za co – prawdopodobnie – został pojmany. Obydwie wysokie i straszliwie chude, górowały nad swymi mężami kościstymi swymi twarzyczkami, a żona obywatela z prostymi włosami zawiesiła nad nimi swój księżycowy profil, który z wystającą brodą przywodził na myśl kozie zbieżności. Obywatele, spoglądając z dołu na swe oblubienice, deliberujące o zmienności losu i przypadku Trundy, z rzadka, cichaczem spluwali. […]

*

[…] Obywatele, jeden z prostymi płowymi włosami, drugi z fioletowym połyskiem swej czarnej, kręconej czupryny, usłyszawszy wyrok, podnieśli na chwilę wzrok w górę, gdzie tkwiły zawieszone koślawe ostrością opiętej skóry twarzyczki ich oblubienic. Niepięknych, kozią urodę przypominających żon. Splunęli jednocześnie, widocznie zdając sprawę co myślą o wyroku, lub co myślą skrycie o swych połowicach.

Ob. z prostymi włosami: Mówię ci, łga jak najęty.

Ob. z kręconymi włosami: Jeśli tak, to się tego po tej kutwie nie spodziewałem.

Ob. z p…: Pan Stemp ma wrzody w gardle i żadna prawda przez nie się nie przeciśnie.

Ob. z k…: A to zbereźnik.

Ob. z p…: Mówię ci, to gnida.

Ob. z k…: Jeśli pan Stemp kłamie, to kto dziś jest prawdomówny?

Ob. z p…: Nie zapominaj sąsiedzie o nas.

Ob. z k…: Pamiętam o nas. Ale kto oprócz nas?

Ob. z p…: Nie znam takiego.

Naraz pojawił się przed nimi równie niski obywatel, jak oni, ale gruby za nich dwóch. Był okropnie spocony. Jego śmiejące się oczka nieustannie wędrowały, nigdzie na dłużej nie skupiając swej uwagi.

Gruby obywatel: Witam sąsiadów i szacowne ich małżonki.

Równocześnie odpowiedziały mu głosy obydwu obywateli: Witamy, witamy panie Stemp.

Gruby ob.: Wpadnijcie do mnie później, muszę wam coś opowiedzieć.

Ob. z p…: Coś o tych krowach?

Ob. z k…: Może o tej łączce?

Gruby ob.: O tym można też pogadać. Nie. O tej karczmareczce, co to męża się pozbyła.

Dwie twarzyczki – żon obywateli – do tej pory nieruchomo związane z nieboskłonem zachwiały się jak nadmuchane kiszki pod wpływem wiatru, gdy je dzieci przywiązują do patyków i unoszą wysoko w górę, paradując po podwórcach.

Ob. z p..: Najzacniejszy nasz sąsiedzie, nie może być? To ona się go pozbyła? Tak mówisz?

Gruby obywatel skinął.

Ob. z k…: Będziemy zatem u ciebie wieczorem. Jeśli chcesz usłyszeć prawdę wal do pana Stempa – obwieścił wokół wielce zadowolony, zacierając dłonie.

I odeszli szwargocząc o najzacniejszym, prawdomównym, najlepszym ich przyjacielu, panie Stempie. […]

[…]

j.j.p.





Dodaj komentarz