Na spodzie góry – Na szczycie dna

(fragment opowiadania – 9/10)


Co to za wspomnienie? Coś się obraca. Zapewne to koło. Obraca się. Koło

roweru? Diabelski młyn? A może ,,koło fortuny” na strzelnicy? – w której, po wprawieniu jej w ruch za drobną opłatą, można wygrać jakieś fanty. Albo to widziana z góry karuzela? Wiatrak…? Ten prawdziwy albo taki na patyku? Może koło młyńskie? Obraca się toto i obraca. Z jednej strony uspokaja, z drugiej denerwuje. Działa niczym hipnoza. Z drugiej strony pojawia się niemożność ciągłego na to spoglądania. Na wymioty zbiera i chce się zarazem spać.

*

,,Czemu ona odeszła” – zastanawia się Edward de Stenei. To trzecia kobieta, która go opuściła. Była z nich wszystkich najładniejsza i najmniej kłopotliwa. Po prostu była obok i nie sprzeczała się z nim. Nie mieszkała u niego, nie wprowadziła się na stałe. Tak według niego było lepiej. Szła z rana do pracy, wracała późnymi popołudniami. Jeśli zostawała, robiła wtedy obiado-kolację, jakąś przepierkę. Później pili wino, oglądali telewizję, szli do parku, albo do kina. A gdy się kładli, było im dobrze razem… Seks jak seks, zwyczajny. Ani za bardzo wyrafinowany, ani nieodbębniany dla samego seksu. Ot, jak czuli to się kochali powolnie i namiętnie, innym razem ostrzej i dramatyczniej, lub przemiennie. Łącząc coś z ostrości impulsów w powolności, w rozciągnięciu wrażeń i odczuć. A gdy nie mieli na to ochoty, to usypiali wtuleni w siebie. To prawda, że w nocy odsuwał się, przebudzony obserwował ją. Gdy nie mógł ponownie zasnąć, wstawał. Chodził po mieszkaniu, stawał w oknie, ćmił papierosy, coś przeglądał, czytał. To nie mogło być przyczyną zerwania.

Bywał owszem zdenerwowany i wiele go drażniło, najczęściej jednak był nieobecny. Nieobecny duchem. Nie potrafił przełamać w sobie tej błony oddzielającej go od świata i nawet z Beatą nie mogła zniknąć do końca. Błona robiła się przy niej cieńsza, ale za to bardziej naprężona, twardsza. Powodując za każdym razem, automatycznie, że był zawsze gdzieś nie tu, lecz obok, poza – stając się niedostępnym. Bo faktem jest, że nigdy nie był komunikatywny, mimo zaprzeczeń z jego strony na ten temat. I to, co mówił, jak się zachowywał, jak reagował i cokolwiek tłumaczył, nie przebijało się do Beaty i kogokolwiek innego. Było niezrozumiałe – przeważnie kosmicznie. Nikt tego nie odbierał tak, jak on siebie widział i jak chciał być odbierany.

Choćby same słowa Beaty, rzucone, gdy odchodziła, mogą o tym zaświadczyć: «Z początku bałam się ciebie trochę. Myślałam nawet, że jesteś niebezpiecznym wariatem. Ale ty jesteś tylko niegroźnym, niedostosowanym neurotykiem. Zagubioną w świecie samotną duszą. Błąkasz się pośród niezrozumiałych dla mnie znaków. Odchodzę Edwardzie i przyjmij to spokojnie. Bo musisz wiedzieć, że cię dalej kocham i życzę ci jak najlepiej. Niestety nie możemy być razem, bo albo ja ciebie bym zabiła, albo ty mnie. Odchodzę i nie miej do mnie żalu… Może znajdziesz taką, która cię zrozumie, czego ci też życzę… Bo miłość moja do ciebie jest większa niż zazdrość o inną.»

,,Jeśli mnie kochała, dlaczego tych znaków nie próbowała zrozumieć, tylko je odrzucała? Odpychała od siebie, nie chciała ich, nie spróbowała na nie spojrzeć. Na chwilę ich sobie zawiesić w duszy, zastanowić się nad nimi, popatrzeć moimi oczami, albo choćby posłuchać przez chwilę…?” – zastanawiał się, nie mogąc przeboleć kolejnej straty w swoim życiu.

Oczywiście dla niego owe ,,chwile”, w których (posłużmy się komputerową terminologią) się zawieszał, były tylko chwilami. Dla niej były one czasem niekrótkim. W niektórych dniach (tygodniach?) ciągnąc się bez ustanku. Żeby nie powiedzieć, że tendencyjnie zlewały się w jedną całość. Całość w całość. Rozciągniętą od punktu A do Z. Albo nierozciągniętą od A – ich poznania, do punktu A’ – ich rozstania. Bez przerwy, bez spektakularnego niuansu. Owszem, z wieloma punktami wzlotów i obniżek intensywności, potęgujących się, albo zastygających w galarecie jego obsesji.

Odeszła do innego. Nie kryła tego przed nim. A gadki o miłości i nie zazdrości, to jej sposób nieranienia go zbyt dotkliwego. Wszak był zraniony i to do żywego. Dlatego nie mógł zrozumieć i wyrzucał sobie, że wcześniej czegoś nie zrobił, nie zapobiegł, nie przeciwdziałał w czas. Cóż mógł zrobić i kiedy? – nie wiedział. Nawet sobie, tak naprawdę, nie zdawał z tego sprawy. Że coś jest nie tak, że związek między nimi może się skończyć tak niespodziewanie. Niespodziewanie dla niego.

Jak się tak zastanawiał, to niewiele mógłby o Beacie powiedzieć. Nie znał jej. Znał jej wiek, wiedział, gdzie pracuje, że lubi kino, wino, przechadzki po parku, ale nic poza tym nie wiedział. Czy lubi dzieci, czy chciałaby mieć? – chyba raz o tym mówiła. O czym myślała, wtedy… w ogóle?

Czyż ona nie wie, że jesteśmy osobnymi światami? Światami, które wchodzą tylko w interakcję z innymi światami, innymi ludźmi, na chwilę, na moment. Wciąż dla siebie pozostając odmiennymi. Nie mogąc nigdy się zjednoczyć… Tu na ziemi, za życia, tak do końca. Właściwie obcymi. Mimo całej kulturowej zbieżności. Na trochę się upodobniając przy próbach przekroczenia oddzielających nas granic. I sporadycznie bliskimi poprzez te próby i te nasze podobieństwa. A przeważnie próby były nieudane, nasze niepodobieństwa zaś zachowane. Przynosząc nam w darach fiasko po fiasku. Skoro jednak próby zawodziły, to czego się spodziewano. Że co, że niepodobieństwa prysną? Gdy są aż tak niewspółmiernie za małe, jak na nasze pragnienia bliskości z innymi…

Cholera! – coś w nim krzyknęło.

*

Obraca się i obraca. Wzrok od tego puchnie. Głowa kołowacieje. W środku na przemian, to błogo, to duszno.

*

Krzyczy, ale znikąd nie nadchodzi pomoc. Jaki przerażający jest dla niego własny krzyk odbity od mokrych głazów tego komina. U góry mży światło – tajemniczy nikły krąg. Zachłysnął się wodą, tym bardziej przeraźliwie się wydziera. Do świata… Tam na zewnątrz, z którego oczekuje pomocnej dłoni, liny, drabiny.

*

Postanowił przestać pić, za dużo pił. Na jak długo wszystkie te postanowienia starczają? Który raz z kolei przyrzekał sobie, to lub tamto? Może za którymś razem się uda. Co zrobić ze sobą. Z jednej strony wyłazi nuda, której nie ma czym zapchać. Pośrodku szaleją światy w pędzie przez przestworza. Z drugiej czysty on, pierwotny Adam. Który mu doskwiera, gdy za długo przebywa z nim sam na sam. Czuje się wtedy słabo. Taki mały i nikły, jakby choroba go brała. Nie lubi tych zaników siebie, boi się ich i wtedy najczęściej pęka, stęka, robi nieważne i niepotrzebne rzeczy, miota się… sięga po butelkę. Albo rusza w świat zdarzeń. Oczywiście tych zewnętrznych, które odsuną od niego wszelką papratość i nicość. Nie zważa wtedy co się z nim dzieje, byle się działo. Byle urozmaicić urozmaicenie, którego akurat zabrakło, lub jest niewystarczające – czyli czynić coś powtarzalnym, co jest z góry powtarzalne (ze świata powtórzeń robić powtórzony świat). Mylić zmysły, dając im co rusz inne bodźce. Niby te same, ale w innej konfiguracji, jakby odmienne. Tylko jakby – jakby tylko.

I tak trafił w ręce niemłodej już pani szukającej byłych podniet. Jak on – odmiennych, jak sobie wmawiamy.

Wszystko się dzieje jakby w przyśpieszeniu. Nieznana knajpa, nieznana klientela. Wdaje się z rozmachem w dyskurs z kimś, kogo nawet nie zapamięta. O czymś, o czym nic nie będzie pamiętał. Przewijają się jak w kalejdoskopie twarze, gesty, drinki i dym papierosowy. Zęby uśmiechów, gardłowy rechot, gestykulacja. Muzyka w tle. Miny wypukłe, nabrzmiałe, błyskające akumulacją zgrzebnych, spoconych i rozwolnionych duszyczek (miny – emanacja dusz; miny – prawie ładunki wybuchowe). Głośno skandujących swe pokraczne, bo alkoholowe zapatrywania. Ktoś się dosiada, ktoś odchodzi.

I pojawia się ona. Agresja bliskości, która nie przeszkadza, a nawet jest pożądana. Bariery dawno już z tyłu, za nimi, za nim. Starsza od Edwarda pani rozbawiona tym, co głośno artykułował, bardzo tym zainteresowana, wyłuskuje go z całości i tylko dla siebie odgradza od innych. Izolują się i próbują grać w przyciemnionym świetle nierozpisane dla siebie role. Improwizowane – przynajmniej z jego strony. Renata, bo tak ma na imię, mogłaby być jego macochą. Przez drobną chwilę myśl skierowała się w tym kierunku. Wydała mu się niedorzeczna – pryska jak niebyła.

Kobieta czaruje go palcami przebiegającymi po niewidzialnych klawiaturach. Uśmiechami bladych warg, białych ząbków w obłokach dymu z papierosów, czarnymi diamencikami oczu. Krągłymi ramionami, którymi z wiarą porusza. Biustem, przy którym raz za razem coś manipuluje, poprawia. Majstruje udem, które nad wyraz przypadkowo ociera się o jego kolano. Wszystko niemal zrozumiałe.

Tak, wszystko.

Przeskok czasu, niewielki, są u niej. Tu wydarzenia nabierają jeszcze szybszego tempa. Najpierw bruderszaft i wyrzucane karabinowo słowa. Kilka toastów i hops już są blisko. Całusy, języki – ssanie włączone. Dotyk jest gwałtowny. Równie gwałtownie rozbierane i zrzucane rzeczy. Kulminacja – seks na wielce sprężynującym łóżku.

,,Muszę przestać pić.” Postanowienie postanowień. Które z kolei? – nie warto liczyć. Może się kiedyś uda. Edward wie, że wszystko powraca. Wciąż i wciąż. Jakby przeżywał swe życie stale od nowa, pod innymi kątami, pod innym oświetleniem. Będąc z każdą chwilą coraz starszy, próbował je rozsupłać i zasupłać od początku. Wciąż od nowa.

Kiedy to było jak Beata odeszła?

*

Nie wiadomo jak się tu znalazł. Nie wiadomo jak znalazł się w głębokiej studni i żaden krzyk nie sprowadza pomocy. Edward nie rozumie tego, nie pojmuje, nie jest w stanie tego pojąć.

Mieszka w mieście – na osiedlu. Jakimś cudem znajduje tu studnię. Coś jakby błyskało na dnie, coś jakby wzywało, jak głos kochanki, dziecka, albo miauk kota.

Jest drabina, a może to sznur z węzełkami – schodzi. Drabina się ulatnia, sznur pryska. Jest w pułapce. Może ktoś go dosłyszy i zjawi się z pomocą. Próby wydostania się na własną rękę spełzają na niczym. Zbyt śliskie są kamienie cembrowiny. Utrzymuje się na powierzchni wody, stale poruszając nogami i rękami. Znajduje jeden występ dla nogi, drugi, powyżej, dla ręki. Wtedy krzyczy na całe gardło. Czym przyprawia o drżenie duszę… Tak straszny jest ten krzyk odbijający się w kominie studni.

*

Miał tego nie robić, miał tamtego nie robić… Postanowienia wracają do niego, jak i wracają sprawy, z którymi miał zerwać. Ale nie tylko to. Te same myśli, te same wrażenia powtarzają się, po nie wiadomo który raz. Czy to jest pętla? Czy nie da się od tego uwolnić? Czyżbyśmy się składali z puzzli, powtarzających się momentów, od maleńkości do grobu? De Stenei rozumie, że jest ten sam bigos, ale żeby w tych samych okolicznościach. Które, tak poza tym, są trudne do jasnego określenia ich styczności z poprzednimi, a właściwie z pierwszą, protoplastką późniejszych. To samo ubieranie butów, okej. Tylko dlaczego te same odczucia znikania, wybierania się w nieznane? Z tą samą myślą o nieodwołalności, zaprzepaszczeniu, znikomości trudów. To samo czytanie, lecz inna książka, a tu buch, to samo odczucie, te same myśli jak podczas czytania innych książek w ogóle ze sobą niekorespondujących. Kąpiel ta sama. Ciągle ta sama. Nieustannie taka sama… lecz inne już ciało. No może trochę inne, właściwie nie pamięta za bardzo innych swoich ciał, poprzednich, młodszych, niby tych samych… Jak tak się zastanawia, zupełnie innych. Żeby to stwierdzić, musi się poważnie wysilić. I tak czasami to nie wystarcza. Bo… pryska czar i zdaje sobie sprawę, że w stoi w miejscu, że jest w tym samym momencie. Po raz tysięczny, po raz… nie do zliczenia.

Kurwa! Te wrażenia i te myśli stale powracające, jakby nic się nie zmieniło. Jakby nie upływał czas, życie nie postępowało dalej, nie mogło się już inaczej myśleć. Nie miało się za sobą różnych zdarzeń pouczających i niepouczających. Jakby to, co się dokonało, nigdy się nie dokonało. To nie jest deja vu, ale jakby nim było, bo powtarza się z takim samym uczuciem do poprzedniego uczucia, że już to przeżywał. Bądź co bądź, czas biegnie do przodu, tu się nic nie zmienia. Nie zawraca, czyniąc go młodszym. O, nie, z tym nie miał problemu. Co z tego. To nic nie zmienia. Dlaczego prześladują go te same słowa?: w zawieszeniu; nad przepaścią; w miejscu; w punkcie; w sobie; na zewnątrz; pustka i nicość; pełnia i wypełnienie; brak i nienasycenie; za i w; tu i tam; ja i nie-ja; ja i my; ja i oni; oni i my; my i po nas; przedtem i teraz; przedtem i później; wtedy; teraz i w przyszłości… Po co? Po co i dokąd? Dlaczego?

Świat kawałkował się i scalał. Kawałkował się, bo nigdy się nie mógł scalić. Scalał się, bo nigdy nie przestawał się kawałkować. Zawsze się kawałkował i zawsze się scalał – równocześnie. Można powiedzieć, że w tym samym momencie. Wydawać się mogło, że to zupełny absurd, przecież nie stał w miejscu… Że równomiernie rósł i zanikał?

Chwile te – powtarzania się wrażeń, odczuć, myśli – pojawiały się w nieodgadnionych konfiguracjach czasowych i przestrzennych. Nie można było ustalić jakichkolwiek cech tej powtarzalności (czas, miejsce, motyw) oprócz pewnych zgodności powtórzeń. Oczywiście pewnych tylko cech, za słabo się konkretyzujących do podania przykładów. Aczkolwiek późniejsze myśli, odczucia i wrażenia, były właśnie, (no niemal) takie same, lub bardzo podobne do byłych. I znów zadziwiały swym powrotem i wprawiały jego umysł w nieprzewidziane refleksje. Te same i wielokrotnie różne. Bo konfiguracja, w wielkim magicznym oczku, w wewnętrznym tyglu, uporczywie, nałogowo je przesypywała. Układając we wzorki i struktury takie same i zarazem nie takie same. Jakby te same rzeczy, myśli, odczucia, dylematy za każdym razem nabierały innego wymiaru, sensu, natężenia oświetlającej je latarni, na bezkresie wzburzonego morza i zawsze z innego kierunku. Gdyż latarnia nigdy nie stała w miejscu, tak już musiało być. Gdyż morze, on i jego łódź i latarnia, ustawicznie i nieustannie, zmieniały się miejscami, niepodporządkowanymi arbitralnie i na stałe, raz na zawsze.

*

Czasem Edwardowi się zdaje, że w studni jeszcze ktoś jest. Jak trup lub upiór tkwi zawsze tam, gdzie jego nie ma. Gdy się przemieszcza, jest za jego plecami, lub z boku, pod ciężkim ołowianym lustrem wody, albo przylega do zaokrąglonych ścian. Nie potrafi go dostrzec ani pochwycić. Przemyka na granicy widzialności oka, na granicy czucia zmysłów. Straszne wrażenie. Do którego, w końcu racjonalny umysł, pomału się przyzwyczaja.

Nie wie, jak długo już tu jest. Nawet się zdrzemnął raz, czy dwa przyczepiony do ściany. Nad otworem studni daszek, nie widać nieba. Tylko obręcz światła, raz jasna, raz ciemna. Czyżby dni i nocy?

Z upływem czasu, pewnej nocy – bo to chyba noc, obręcz nad studnią ledwie fluorescencyjna – nagle odkrywa wnękę w ścianie. Powyżej lustra wody na jakiś metr, może mniej. Jakże nie mógł tego dostrzec wcześniej, w dzień? Jest pewien, że jej wcześniej nie było. Wdrapuje się z trudem i odkrywa, że jest sucha, można się w niej swobodnie położyć, wyspać.

Jest koc i ręcznik. Są też dwa wiadra. Zawieszone na wbitych hakach, po dwóch stronach, powyżej obramowania otworu niszy, owej niewysokiej wnęki. W jednym wiadrze znajduje jedzenie, drugie jest puste, będzie się do niego defekował. Wody ma aż nadto. W wiadrze z jedzeniem znajduje dwa termosy. Jeden z gorącą herbatą, drugi większy jest podzielony na kilka komór, w jednym jest zupa, w drugim drugie danie. Jest jeszcze chleb, jakiś owoc. ,,Cholera, czyżby ktoś zastawił tu na mnie pułapkę? Zastawił pułapkę na kogokolwiek, a ja w nią wpadłem” – myśli i postanawia przyłapać tego kogoś, jeśli się tu zjawi. No i co wtedy? Chyba nie myślisz, że tu zejdzie, aby cię obejrzeć. ,,Kto wie? Muszę być czujny.” No, ale wiadra są wymieniane tylko wtedy gdy on śpi najgłębszym snem. Gdy zdaje sobie z tego sprawę, krzyczy opętańczo, wzywając ratunku. Co nie zmienia niczego w rytmie następujących po sobie jasnych i ciemnych kręgów, tam wysoko, u wlotu zadaszonej studni.

*

Co to za wspomnienie? Coś się obraca, cały świat wiruje. Nie chce przestać. Głowa od tego pęka, oczy puchną – rzygać się chce i spać zarazem.

*

Nawroty i powtórzenia, w kółko, opadające, rozdrabniające, skupiające się na powrót. Wszyscy mają w sobie różne tam swoje sprawki, często gęsto głęboko ukryte. Powrotami uderzające w falochrony sumienia. Napływają i drażnią nas paskudy. Wyciskając ze skruchy kropelki potu, lecz za chwilę, za moment już się ich nie pamięta. Czasem, na półświadomie, zdajemy sobie z nich sprawę i nie zdajemy. Mówimy sobie, żebym nie zadzierała nosa, po co tak kłamię, ale ze mnie mitoman, przecież nie mogę być tak niemiły, przecież nie jestem niemiła, a stale jestem, nie bądź sknerus, wczuj się w sytuację, co mnie ugryzło? – przestań lamentować, nie zjadłeś wszystkich rozumów świata, bądź tolerancyjny, nie złość się, nie masz powodu, zlituj się, daj spokój, dlaczego jestem tak nieczuły, nie interesuje mnie to? – a powinno, spuść z tonu, dlaczego nienawidzisz, dlaczego kochasz, wielbisz każdą bzdurę, nie strój się ciągle, zadbaj o siebie, nie jedz tyle, powinno cię coś interesować, zacznij ćwiczyć, czytaj książki, wyjdź do ludzi, odpuść sobie, daj sobie spokój z tymi koleżankami – chyba nie jesteś uzależniona? chyba że jesteś uzależniony? – bądź asertywny, nie mów ciągle ,,nie”, kochaj coś, nie można tak bezmyślnie wszystkim się upajać, muszę to, tamto, tego, owego dokonać, muszę to zdobyć, być takim, siakim, owakim, niech nie będę już taki krytykancki… Chcemy się poprawić, naprawić, sprostać. Uczynić siebie lepszym albo po prostu odrobinę się wyprostować. I co? No właśnie, co? I mówimy sobie tak dalej, albo machamy ręką. Do widzenia! – zapominamy. Dziwimy się chwilą, za kolejnym razem spostrzeżenia tego w sobie i… I idziemy dalej. Opuszczamy jak najszybciej tę strefę. To tylko mielizny. (Wpojone mechanizmy?) Nic na siłę, bez katowania się – odnajdujemy podbudowujące nas argumenty. Któż z nas jest gigantem, który od jakiejś tam zachcianki, kaprysu – bo czasem to tylko kaprysy – szybkiego postanowienia, naiwnie nabytego i naiwnie rzuconego przed siebie (w świat, w siebie), jakby w przelocie, albo wielkiego i przysięganego przyrzeczenia potrafi tak się zmieniać, przeistaczać, że mucha nie siada i nic już nigdy nam nie dolega?

Czyż tylko Edwarda de Steneia dotyczą wątpliwości z niedotrzymywania słowa? Czy bywają ludzie niemający wątpliwości?

Akceptujący się w całości i bez wątpliwości?

*

De Stenei siedzący na gazetach w pustym pokoju, we własnym mieszkaniu, jakby zrezygnowany i nieobecny. Jest przebrany w robocze ciuchy. Tak, maluje mieszkanie, odnawia, który to raz w jego samotnym życiu. No miał te trzy krótkie związki… kiedy to było. Teraz był przez chwilę z Renatą, starszą od niego o kilkanaście lat babką. Był i nie był. Można powiedzieć, że dalej z nią jest. Na doskok, na jakby co, albo od czasu do czasu. Nic stałego i nic bliższego. Po prostu jak mu doskwiera samotność, spotyka się z nią, żeby pobrykać na niej, albo ona na nim. Układ całkowicie niezależnych od siebie atomów. W specjalnych momentach pobudzających się do ruchu, oddziałujących na siebie spotkaniem ,,na drodze”, odpychających się i przyciągających.

Remontuje mieszkanie – zabiera się za remont. Siedzi teraz na gazetach, z opuszczoną głową, z oczyma wpatrzonymi w gazetę pomiędzy nogami.

Nie ma fałszu, nie ma prawdy… A wszystko jakoś trwa i idzie do przodu. Rozwija się i ewoluuje do jakiegoś ,,coś”. W gruncie rzeczy, w zaraniu, od jakiegoś ,,nic”. Czyli z niczego… Nie to, żeby się coś nie odmieniało, coś nowego nie pojawiało. Bywało, że trzeba było z tym walczyć jak z wrogiem, tak dzianie się, nowe i obce się wydawało. Co Edward widział w świecie i co identycznie rozgrywało się w nim.

Gdzie jest to, co już było? Gdzie się zapadło, gdzie zgubiło? Nie powróci, nie odnajdzie się? To zostało z tyłu. Gdyby tak się obrócić, gdyby zechcieć to dojrzeć, będzie tylko majak. Półpłynny i zawsze nie ostry, nierzeczywisty, a jednak obecny po stokroć, po tysiąckroć bardziej niż sen.

Gdyby zawrócić i tam dotrzeć, na powrót się tam pojawić. Zaprzeczyć przeszłości, spróbować tego dotknąć. Nie byłoby przeszłości. Rozleciałaby się. Zresztą nie da się tam dotrzeć, na powrót tam pojawić. Przeszłość umarła, mimo niezupełnego zgonu. Beata też już tam jest. Wszak nie ma jej tu – jest gdzie indziej. Może ma dzieci, o których marzyła…?

Jak tamte dwie wcześniejsze miały na imię? Ingrid i Lucyna? A może Maria i Sabina? Ingrid i Maria. Nie. Anna Maria. Nie licząc czwartej, tak naprawdę pierwszej, jeszcze z lat młodzieńczych, jeszcze zanim zdobył to mieszkanie. Nie, w ogóle jej nie liczył. To było jeszcze takie szczenięctwo, gówniarstwo. I to bardziej gówniane niż jego późniejsze związki, które też, po latach, nie nadawały się dla wyczulonych nosów. Gdzie one teraz są? A moja matka… Rozczarowała się moim życiem. Jej już też nie ma. A ojciec? ,,Nie pamiętam go wcale.” Jedynie ten miły zapach na skórzanym pasku od zegarka. Przeszłość umarła, mimo niezupełnego zgonu. Dlatego pusty był pogrzeb i pusta trumna. ,,Poza tym jakbym tam dotarł, to… to, co teraz jest, byłoby moją przeszłością, nie mógłbym połączyć tych wszystkich wymiarów.” To nie jest możliwe. Ale wraca…

*

Czy w tej studni nie będzie z nim tak, jak w tej opowieści o człowieku, który poszedł do wyroczni? ,,Wyrocznia? Czy ja wiem?” – Edward uderzył dłonią o ścianę wnęki. Nie, to mógł być zamek. Albo fabryka, burdel, bank, kasyno, lub koncert na ambiwalentnej przestrzeni. A może jednak nic! Jakaś telewizja? Ka(ra)fki (Kafki-Kawki) instytut nierozcieńczonego, nierozlazłego prawa? Nie, to nie tak. Jeszcze bardziej rozbudowanego, jeszcze bardziej rozcieńczonego. Multiplikującego się w odpryskach, stale się wekslującego od niewiadomych zmiennych, obecnego jak kwanty… Zawsze w kilku paragrafach naraz i nigdy, gdy chcesz je pochwycić, nieobecnego w miejscu założenia.

,,Ten człowiek gdzieś szedł… i przybył po kilku dniach wędrówki do wyroczni – niech będzie wyrocznia. Z rana stawił się przed strażnikiem, lecz ten nie chciał go wpuścić. «Jeszcze nie pora» – powiedział mu strażnik, więc czekał. Ale jego ,,pora” nie nadchodziła. Czekał i czekał, nawet zaczął żałować, że tu przybył. Strażnik jednak podtrzymywał jego chęć spotkania się z wyrocznią. Przyjmował od niego podarki, aby, jak mówił, «miał pewność, że spróbował wszystkich metod dostania się do niej». Człowiek starzał się, bo lata upływały, w przeciwieństwie do strażnika, który ze starca robił się coraz młodszy. Codziennie rozmawiali ze sobą długimi godzinami, co i tak nie miało wpływu na to, ażeby go wpuścił przed oblicze wyroczni, albo wystarał się o takie pozwolenie. W końcu człowiek stał się zgrzybiałym starcem. Nie mógł już stać ani siedzieć w kucki. Teraz jedynie leżał i ledwie było słychać jego starczy szept. Strażnik – dziecko – uwijał się u bramy. Zajęty rozrywkami przynależnymi jego wiekowi. Nagle stary człowiek drgnął i zapytał strażnika, który na czworakach przydreptał i nachylił głowę na jego twarzą, aby dosłyszeć jego słowa: «Dlaczego przez te lata, jak tu jestem, nikogo innego nie widziałem, który chciałby się dostać przed oblicze wyroczni?» «To wejście jest tylko dla ciebie» – odpowiedział strażnik-bobas. Po czym roześmiał się jak dziecko po zrobionym psikusie i już go nie było. Pobiegł za motylem.”

Czy miała to być odpowiedź wyroczni? Życie dojrzałe ma służyć przygotowaniu się na śmierć? Niczego nie można być pewnym w tym życiu, niczego pewnego się nie zdobędzie. Trzeba się tylko przygotować na odejście? Nic po drodze nie jest tak ważne i znaczące? Żadni naukowcy, uczeni, czy filozofowie nie potrafią nam nic dać. Nauczyć, przekazać jednej prawdy, odpowiedzieć na pytania? Bo są takimi samymi ignorantami jak każdy inny, każdy z nas? Na żadną odpowiedź nie dostanie się jasnej, pewnej, jednoznacznej odpowiedzi? Samemu trzeba je odkryć, samemu stworzyć alegorie, mity i, jak w przypadku wieszczek, niejasne sentencje interpretować i przekładać na zrozumiały język jak się umie i potrafi? (Otrzymując zodiak baśni i mitów…) Jeśli jest to aż tak nam potrzebne. Czy jest to aż tak nam potrzebne?

*

Kołowacieje świat i obraca się fatamorganami. Kalejdoskopami kolorowych szybek. Stale się kawałkując i scalając na chwilkę, na ułamki sekund. Błyskając miłymi mirażami… No ileż i jak długo można w to spoglądać?

*

Edward siedzi na gazetach – to było kiedyś – w swoim nowym mieszkaniu. Co dopiero je dostał i będzie pierwszy raz je malował. Ma na sobie ciuchy robocze, będzie malował pokój. Wszystko w pogotowiu. Kilka pędzli, farby, drabina, szmaty. Na podłodze rozłożone gazety. Nie wie, jaki namieszać kolor. Spogląda na ściany, na farbę. Wyobraża sobie. Nie jest to łatwe. Kolor po wyschnięciu zawsze zmienia odcień, więc zrobił kilka próbek, odczekał, aby wyschły.

Przypomniał mu się dziecinny wiatraczek, a za tym pośrednictwem wywołał z pamięci młyn na wsi, gdzie bywał kilka razy z matką na wakacjach. Jeszcze coś mu się przypomina, to diabelski młyn. Trochę boi się zasiąść na siodełku, ale ktoś jest blisko. Obejmuje go pewnie i czule, lubi ten zapach. O, i teraz świat zwariował. Niesamowite. Wszystko faluje, miga, przepływa. Raz jest wysoko, niewiarygodnie wysoko, później gwałtownie się zniża – całość się rozmywa. Jest kompletnie oszołomiony. Ktoś go wynosi z tego dziwnego świata, gdzie wszystko pływało, do świata, który jest stabilny i ostry. Widzi zegarek. Zna go – chyba od zawsze.

Decyduje się na kolor. Jednak siedzi jeszcze chwilkę. Zaraz wstanie, weźmie pędzel i wejdzie na drabinę – jeszcze chwilkę patrzy na ściany. Stare, złuszczone po drapaniu i wyszlifowaniu, przebijają pstrokate kolory. Obracający się świat. Patchwork.

Edward siedzi na gazetach – to już pięć lat później, kiedy zerwała z nim Ingrid – kiwa głową, ściąga wargi i wydyma policzki. Coś mu to przypomina. Coś mu się przypomina. Szkoła…?

*

Jak się stąd wydostać? Oszaleję. «Hej, jeśli mnie słyszysz, to nieludzkie tak przetrzymywać ludzi w zamknięciu!!! Słyszysz mnie?!!! Kimkolwiek draniu jesteś, wypuść mnie, nikomu o tym nie powiem!!! Oszaleję tu. Kurwa! Hej, przyrzekam, że nikomu nie powiem!!! Wypuść mnie!»

Edward chwilę milczy, bezsilny z braku jakiejkolwiek odpowiedzi.

«Ratunkuuu!!! Pomocyyy!!!»

Tracąc wiarę, że ktokolwiek może go usłyszeć, z każdym dniem rzadziej wydziera się o ratunek. Częściej teraz nasłuchuje i dopiero wtedy, jak najdrobniejszy choćby dźwięk wyłapie jego ucho ze świata spoza studni, odżywa w nim desperacja.

«Oszaleję. Ty świnio! Przynajmniej byś mi tu coś do czytania podesłał!» Zaciska szczęki, wali pięścią w mur i łka – drobne łzy zwilżają mu rzęsy.

Mimo gróźb albo przewidywania, że oszaleje, trzyma się krzepko. Zaczął ćwiczyć. Codziennie rano (zaraz po śnie), po południu (według wyobrażonego upływu czasu) i wieczorem, robi kilkadziesiąt pompek, brzuszki i o ile się udaje przysiady (jest trochę za duży jak na wysokość wnęki). Poza tym pływa i nurkuje w studni – woda jest głęboka na kilka metrów. Rozwiązuje w głowie wszystkie przypominające się zadania matematyczne, rozwikłuje (na swój sposób) zapamiętane zagadki logiczne. Przypomina i czasem na głos recytuje wiersze i wierszyki szkolne. Tych drugich pamięta więcej, szczególnie te dziecinne utkwiły lepiej w głowie. Śpiewa piosenki. Wszystkie, jakie pamięta. Czasem fragmentarycznie, czasem przypominają mu się niemal w całości. Niektóre zna lepiej, więcej fragmentów. To te ulubione, głęboko wryte. Zapamiętanymi frazami melorecytuje, śpiewa, nuci pod nosem. Odkrywa nieznane mu dotąd sensy.

Jednak najwięcej czasu rozpamiętuje. I zaobserwował u siebie, że popadał z tego powodu w jakiś amok, stąd te ćwiczenia fizyczne i umysłowe. Trzeba się trzymać, nie dać się. W końcu ktoś go musi usłyszeć, uratować. Przecież go szukają. Człowiek nie może tak zniknąć. Ktoś musiał to zauważyć. A jeśli nikt nie zwrócił na to uwagi, bo niby kto? Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół. No jakichś tam ma. Wszak nie na tyle bliskich, raczej znajomych.

Renata…?

Nie, ich związek był tak luźny, że gdyby się już nigdy u niej nie pojawił, nie zainteresowałaby się dlaczego. Wiedziała, tak zakładała, że ich związek to jakiś wybryk, coś niemożliwego na dłuższą metę. Za stara jest dla niego, osiemnaście lat, nie wierzy w bajki, za duża różnica – wieku i osobowości. Zresztą on jej nie dał żadnego znaku, że mu na niej zależy tak naprawdę, oprócz seksu. Wiedziała lub zakładała, że jest sfrustrowany brakiem lepszej babki, więc czemu go nie wykorzystać, czemu nie wykorzystać okazji, aby mieć młodszego i pasującego urodą do jej gustu. Do chwili, aż się jej nie urwie. Mieszkanie i media opłacane były wprost z konta – więc jak tu liczyć na szybki ratunek. Kiedy nie ma nikogo, bo tak naprawdę nikogo takiego nie było, komu by zależało na nim, i który zauważyłby jego zniknięcie. ,,O, kurwa!” Może któryś z sąsiadów? Nie, nie lubił się z nikim. Nie pozdrawiał nikogo, zresztą jego też nie pozdrawiano, nie zauważano go. Mogli pomyśleć, że wyjechał w podróż dookoła świata. Kurwa, właśnie taką miał we własnej głowie.

«Ty świnio, wypuść mnie» – załkał.

*

Z Beatą, czy Anną Marią… – nazywaną przez niego Ananną, lub An-Mą – z którą z nich był na tej wycieczce? Nie, z Beatą nigdy nigdzie nie wyjeżdżali, nawet poza miasto. Dlaczego jej nigdy nie zabrał na żadną wycieczkę?

Pływali w ciepłych wodach. Wieczorami przechadzali się po plaży… Na rozciągniętym piasku, szarzejącym w odblaskach zachodzącego słońca, migotały znaki przeszłości, pół zakryte muszle. Miło, pięknie… I tylko psuło się wszystko przez niemożliwą gadatliwość jego dziewczyny.

Siedzi w roboczych ciuchach na rozpostartych gazetach na podłodze, będzie znów malował swoje mieszkanie. Co dopiero rozstał się z Anną Marią. I dobrze. Głupia, kłótliwa bestia. Jadaczka się jej nie zamykała. Ile to już lat od pierwszego malowania? Jedenaście, chyba jedenaście, a może dziesięć, albo jeszcze mniej. Wszystko wraca do punktu wyjścia. Jaki kolor?

Jak z Beatą się rozstawał, to nie malował. Przynajmniej tego nie pamięta. Może był wtedy pijany.

Siedzi na tych gazetach i liczy. Co liczy? Minuty, godziny – co liczysz stary? – dni, a może lata? Chyba że nie liczył czasu. Może liczył, że do trzech razy sztuka.

*

Rozpływają się wszystkie postanowienia. Nie wyrzuca sobie tego bardzo. Przyzwyczaił się do swojej niesłowności względem siebie. Tylko względem siebie. Nie bierze w ogóle pod uwagę rzucanych na wiatr postanowień względem byłych kobiet, więc przyzwyczaił się już do swojej względem siebie nonszalanckiej nierzetelności. I nie one (postanowienia) najczęściej wracają, bo one wracają z wyrzutem. Wracają myśli, odczucia, wrażenia. Po co? Są już byłe, powinny obumrzeć jak cała przeszłość. Niepotrzebnie zawracają głowę. Co ma z nimi zrobić? Nie sprzeciwia się im z całą stanowczością, dziwią go i zawsze tak samo zastanawiają. Nawet już przywykł do ich nagłego pojawiania się, co nie zmienia faktu, że go zadziwiają. A one potrafią rozstroić cały wewnętrzny mechanizm, a on nigdy nie potrafi wynaleźć rozwiązań na pytania za nimi stojące. Nigdy nie takie same i o różnym stopniu natężenia.

*

Czy to jest śledzenie tylko powierzchni zdarzeń?

*

A może jednak był to zamek i strażnik bronił wejścia przed wrogiem? Gdy wróg przybył, nie było nikogo prócz strażnika – jedynego z wcześniejszej służby. Nie było innych strażników, służby, wojska. Wróg przeszedł przez zamek jak duch… Nie, nie jak duch, bo strażnik zginął i zamek zrównano z ziemią. Pozostał tylko kamień na kamieniu. Piarg, żużel, pustynia żwirowa, pustynia kamienista. Wróg nie był duchem, to zamek nim był. Był iluzją.

*

Edward de Stenei miał bilet w jedną stronę… Nie, inaczej. On miał bilet nieomal stale powrotny. Jak to było… kiedyś? Wtedy miewał częściej bilety dokądś, od miejsca do miejsca. I dopiero po wielu trudach, po przebrnięciu iluś tam miejsc załapywał się na bilet powrotny. To było już jakby po odbyciu dalekiej i frapującej eskapady. Najczęściej trwającej o mały włos bez końca.

*

Nasze ciała to też zamki z fortecznymi murami, fosami, wieloma liniami obrony, katapultami, strzelbami, armatami, tarczami, oraz nieprzeliczoną obsługą, wsparciem, odwodami, lazaretami i sanatoriami, i kuchniami wspierającymi obrońców. A jeśli ich nie ma? Jeśli jest tylko jeden słaby strażnik? A nasza część psychiczna jest chyba zbudowana podobnie do powyższej, fizycznej. I jeden strażnik rozdzielony na dwie połowy we współistnieniu: świadomości i nadświadomości (czy też podświadomości)? Cóż on może – rozdwoić się? Rozdwoić w przeciwieństwa. Niestety, najczęściej nie daje rady sam jeden.

*

,,Czy nikt tu nie przyjdzie, czy nikt mnie nie słyszy? Jakim cudem nie mogę zauważyć jak ten ktoś lub coś wymienia wiadra na czyste i pełne jedzenia” – rozważał de Stenei. Bo trzeba wiedzieć, że nie spał ponad dwie doby, aby przyłapać tego kogoś. Pochwycić linę, drabinę i wydostać się na zewnątrz. Złapać tego kogoś za nogę, choćby za nogawkę i ściągnąć go tu, zostawić, jak on był zostawiony samemu sobie. Nic się nie stało, nikogo nie zauważył, wiadra wisiały na hakach niewymienione. Gdy w końcu przysnął na chwilę, wtedy dla otrzeźwienia zmysłów był zanurzony w wodzie, obudził się, krztusząc się wodą i nie zauważył od razu, że wiadra wiszą leciutko inaczej. Kiedy on je wieszał były ociupinkę przekrzywione, szczególnie to z resztkami jedzenia. Zaraz to sprawdził. Kubeł po ekskrementach czysty, drugi pełen świeżego jedzenia. Jak do cholery? Kiedy? Jeśli przysnął to na mgnienie, na sekundy, inaczej by utonął. Jakim cudem?! Kurwa, kim on jest? Przecież nie jest Bogiem! Musi tu gdzieś mieć kamerki – «pieprzony podglądacz!» Mimo wszystko jak mu się udało tak szybko to wszystko wymienić, to były najwyżej sekundy. Czyżbym przez sen pływał, nurkował? I trwało to wystarczająco długo, ażeby…?

*

Edward znowu robi remont i ponownie siedzi na rozłożonych gazetach. Jest pijany i nie za bardzo mu się chce malować te ściany, które już tyle razy przemalowywał. Nie ma pomysłu na nowy kolor. Ma jakąś farbę, po prostu ją wykorzysta. Beata odeszła sześć miesięcy temu, będzie szczęśliwsza bez niego.

Kołowacieje mu w oczach, świat się kręci, cały pokój się kręci.

*

,,Nie myślę o niczym.” Tak najczęściej odpowiadał komuś lub sobie samemu – przyłapany na refleksyjnym zadumaniu się. Nie da się nie myśleć, tak zawsze mówiono. Tak, nie da. Jest to rozdwojenie naszego ciała od naszego ja. Powrót z tego zawieszenia jest ponownym zjednoczeniem, kolejnym (nie do zliczenia) odkryciem rzeczywistości zewnętrznej. W momentach rozdzielenia myśli się, ale nie myślą werbalną, dlatego nie da się później tego opisać, lub rzadkie są tego przypadki. Nigdy tego wprost się nie odda. Jedynie przez metafory. Szczęśliwsze i takie mniej szczęśliwe, czasem zupełnie nieudane, mało szczęśliwe i pokraczne. Rozdzielenie się jest częstym przypadkiem u ludzi nieumiejących się na czymś skupić. Jak i u tych mających przebogatą wyobraźnię. Edward je miewał niezwykle często. Dlatego niewiele się nauczył. Zawsze miał za wysokie wymagania względem siebie, którym nie mógł sprostać choćby w połowie. I stąd zawsze nad sobą ubolewał. Krótko, bo krótko. Bogaty wewnętrzny temperament łatwo go z tego ratował. Za to nauczył się wiele z tych podróży, którym ulegał w roztargnieniu, w refleksji, w kontemplacji, mimochodem. Fantastycznych podróży, niemal nadprzyrodzonych, których później nie byłby w stanie, nawet dla siebie samego opisać, zebrać do kupy i uczynić z nich coś widocznego. Wiadomego. Choćby przynajmniej, choćby tylko w przybliżeniu do rzeczywistości zewnętrznej. Dokładnie tak – nauczył swoją wyobraźnię z tego korzystać, bawić się niezobowiązująco. Nie owijajmy w bawełnę, leniuchował w fantazjowaniu.

*

Czuje, że zapuszcza tu korzenie, że się przyzwyczaja. Oczywiście chce się wydostać, wciąż myśli o tym. Właściwie myśli o tym czymś na zewnątrz. O tym czymś o wielu imionach, o wielości tego. O zmysłach, które potrafiły wszystko to rozpoznać, porządkować na swój sposób. I być mylone, wystawiane do wiatru. Wtedy wprawdzie on/ja (jestem ,,ja” – rozdwojone ,,ja” Edwarda) potrafiło się zjednoczyć. Tu, w tej studni, rozdwajało się, odchodziło od swego ciała. Na ileż pomoże w samotności rygor jego ćwiczeń? Już o nim zapomina, czy to wieczorami, czy rankami. Te dwa dni czuwania rozbiły go. Obecnie coraz częściej mu się przytrafia, że leży po całych dniach nic nie robiąc, tylko fajdając niezbornymi myślami jak dziecko nóżkami. Gdy czasem przychodzi do siebie, nie wie, gdzie był. Wie, że nie śnił, ale co to było, nie wie. Gubi się. Jednakże przydarza mu się, że już myśli przyszłościowo o tym miejscu. Tu tak jest lepiej spać, na tym robić pompki, siedzieć nad wodą wpatrzony do góry tylko w południa, albo rano i o zmierzchu itd.

Przydałaby się lampka, coś do pisania, do czytania… Może odtwarzacz z muzyką… He. Albo rowerek górski… do ćwiczeń. Mógłbym tutaj sobie jeździć w miejscu. Niestety jest trochę za nisko. ,,Ee, pochylę się.”

Pojawiają się rzeczy, o których myślał, że warto je tu mieć. Jest od razu lepiej i jaśniej i przestronniej.

Coś mu się jeszcze roi. ,,Nie dziś” – wyrokuje. Kładzie się spać. Jutro będzie tak samo. Tylko nie wolno niczego przegapić. Wszystko musi być zrobione, jak trza. Tego rytmu trzeba się trzymać.

*

Istnienie w dwóch miejscach, ciekawe, jak w fizyce kwantowej. Istnienie tu i tu, tu i tam, w sobie i na zewnątrz jednocześnie – gdy się prezentujemy. Tak to trzeba nazwać. Muszą być obserwatorzy, on też nim jest, i obiekty, które się prezentują. Tu i tam. W sobie i dla innych. W jednym miejscu i zarazem w drugim. Jak on tutaj i on tam. W studni i w zewnętrznym świecie, tym normalnym świecie, w tym normalnym życiu. Efemerydalnie.

*

Noc postępująca za dniem i jak on, nigdy się niekończąca. Nigdy się niekończące… Jak i on, na dwóch, na dwoje… Stale podążająca/podążające swym utartym szlakiem niemal bez początku i bez końca. Dzień i noc, niekończące się dla siebie pory, bardziej stany równoważne – pory dla tych, którzy mogą odczuwać ich zmienność, ich następowanie po sobie. Bliźniaki syjamskie, zrośnięte ze sobą szarzyznami. One także nie są nigdy w jednym miejscu. Zawsze bardziej raz tu, raz tam. Jednocześnie i stale gdzie indziej. A może nawet wcale, czyli przeciwnie, nigdzie. Ułuda wszechobecności. Czy jest możliwe, aby w pełni dnia i pełni słońca być oświetlonym z każdej strony tak samo? Noc to potrafi. Dzień udaje! – słońce spali, lecz nie przebije się pod wewnętrzną stronę, na warstwę jemu w tej chwili niedosiężną. Jestem sobą – niewidoczny? Czy jestem sobą – widoczny? Albo to i to? Pół tak, pół tak? Nijak tu, nijak tam? W całości tam, czy w całości tu? Dylemat nie do przebrnięcia. A może jednak…

*

Kto to powiedział, że: ,,Jeśli jesteś na dnie studni, możesz zobaczyć gwiazdy nawet w dzień”. Niech spróbuje sam – chyba że uznamy wlot-wylot studni za ciemno-jasną gwiazdę. W nocy ciemnieje, staje się podobna do fluorescencji. Emanacja zakwita tylko przy najwyżej położonej części cembrowiny i leciutko tam trwa. W dzień jaśnieje, nierealnym kręgiem czegoś, co ma być za nią, jakby po drugiej stronie firmamentu.

Bywa jednak tak, iż wydaje mu się, że dostrzega je tam, powyżej, za jasną obręczą, jak migoczą w tle wszystko opatulającego nieba.

*

Wyszedł dziś z domu, nie mogąc wytrzymać w nim ani sekundy dłużej. Nie był pijany. Nie dążył w miasto. Edward wyszedł z domu w tym kierunku, w którym od jakiegoś czasu coś go przywoływało. Jak głos dziewczęcia, płacz dziecka czy kota. Nocami z okna widział delikatny błysk, leciutkie śnieżenie, tak delikatne, jak bywają skrzydełka mrówek w księżycowej poświacie. Szedł długo, szedł i szedł. Później odpoczął i dalej szedł. Nie wiedział, jak długo tak idzie. Wydawało mu się nawet, że stoi i czeka na coś bez końca. Wydawało się, że lata upływają tak szparko, iż w obiektywnej rzeczywistości przewrócona konewka wolniej wypuszcza swe wody. Wolniej i wolniej. Dużo wolniej. Niby na fotografii… niby na fotografii, która jednak zmienia strukturę odbić światła. I lusterka błyskają, jakby woda spływała zwykłym rytmem, dążąc niżej w zwykłym ziemskim przyciąganiu przez zwykły upływ czasu.

Naraz coś dostrzegł. Podchodzi bliżej. Spostrzega jakieś ogromne nasiono wypuszczające korzonek na nagiej skale… I to mu uzmysłowiło: jakież to miałkie i słabe, wstrętne. Życie na opak, jakby miał wnętrzności na zewnątrz, a twarzą był zwrócony do środka. Brrr…

*

Siedzi w pokoju na gazetach. Nie, dziś remontu nie będzie, po Renacie nie ma co zmieniać. Nie ma co zmieniać po sobie. Znów coś się powtarza, ale nam nie zdradzi co. Jest zasłuchany w siebie, zły i ucieszony na przemian. Jednak coś odsłoni. Coś jak zawieszenie, nad przepaścią, w miejscu, w punkcie, w sobie, na zewnątrz, w pustce i nicości, w pełni i w wypełnieniu, w braku i w nienasyceniu, za i w, tu i tam, ja i nie-ja, ja i my, ja i oni, oni i my, my i po nas, przedtem i teraz, przedtem i później, wtedy, teraz i w przyszłości… Ciągle balansując, nie mogąc się zdecydować. Czy rzucić się do przodu, czy się wycofać. Ani jedno, ani drugie – niewykonalne. Ta walka może się odbyć tylko tu i teraz. W tym miejscu. Nie da się na chwilę stąd oddalić. De Stenei rozkłada szeroko ręce, podnosi je wysoko do góry, najwyżej jak potrafi. Omal nie unosi się w lewitacji. Rozsuwa ręce na boki i opada całym ciałem do tyłu. Śmieje się albo płacze. O mały figiel wprost w sufit. No tak. Jest tuż na jego nosem.

Lampa tkwi – jak tkwiła.

*

Spotyka młodą dziewczynę, to albo prostytutka, albo na wylocie z domu. Wygląda, że na gigancie. Chce jej pomóc, ona mu nie ufa. Jest wieczór, proponuje jej coś ciepłego do picia, do jedzenia. Ale przełamać lodów mu się nie udaje – ,,to już i tak było, już wszystko się powtórzyło”. Czyż nie miał podobnie. Czyż nie tysiące razy chciał zaczynać od nowa, od tego momentu, w którym akurat był. I co teraz? Jak to określić? Był szczęśliwy czy nieszczęśliwy, że tak chciał i pragnął tej naprawy? Chyba nie. Chyba ani to, ani to. Tamtego albo nie było, albo minęło bezpowrotnie. Po prostu chciał, bo czuł, że coś traci. Zyskuje, ale więcej traci. Chciał zacząć od obecnego punktu. Tyle że… jeśli nie od zupełnego zera, to z pewnością z wieloma poprawkami. Czy nie miał stosować się do swoich zasad, swoich wytycznych i postanowień? Ileż razy chciał mieć ustabilizowany pewnym rygorem rytm dnia, tygodnia i wszystkich okresów w roku i nie dawał rady. Ileż razy błona oddzielająca go od świata odbijała go, wpływała na niego, że zapominał o wszystkim i żył nieporadnie, jakby dopiero się narodził, albo cały świat zwalił mu się na głowę. Nie mógł z sobą, nie mógł bez siebie, nie mógł z innymi nic. Absolutnie nic. Czasem nie pił, czasem pracował, czasem naprawdę się starał. Nawet czasami udawało mu się pociągnąć taki stan rzeczy przez dłużej. Nie na bardzo długo. Gdy znowuż… mały kamyczek z nie swojego ogródka rozwalał doszczętnie jego ogródek albo chwiał ten wypracowany obraz i uspokajał się… no, dopiero wtedy się stabilizował, gdy machał ręką na stabilizację unormowanego życia. Konkretnego życia. Z jakimiś celami, mimo celów tych znikomości. ,,Czyżbym nie przystawał do tego świata, do tego życia?” – zadręczał się tym pytaniem. Iść przed siebie – to było dla niego za proste. Musiał coś wykombinować, aby to proste ,,przed siebie”, nie było zbyt proste. Tak naprawdę życie w pełni nie jest proste. No bo kto potrafi bez przerwy wyzywać życie z otwartą przyłbicą. Dlatego albo samo z siebie, albo za naszą przyczyną tworzy się prostą płaszczyzną i odwrotnie, kiedy tego nie chcemy, samo z siebie i za naszą przyczyną gmatwa się niepomiernie.

Huśtawka dni, nieustanna huśtawka życia.

Kiedy tak zapadał się w sobie, wchodził do wnętrza siebie – tak się nieraz mówi – i było mu dobrze. Tylko że tak nie można na stałe, nie da się. Nie był filozofem, nie był artystą. Ale potrafił żyć wyobraźnią, więc…? Co miał z tym robić… To nie jest sens życia, tym nie wypełni zdrowo umysłu, tym nie wypełni portfela, to mu nic nie da – chyba że odnajdzie siebie.

*

Obraca się. Kręci się wiatraczek zamontowany w oknie. Odbijają się kulki, demonstrując akcję-reakcję. On palcami kręci młynka. Przed nim do połowy wypite wino. Gdzieś z boku gra radio. Słyszy głos zza okna, odwraca się, przysłuchuje. Staje w oknie i spogląda na dalekie, nikłe światełko, niczym ognik papierosa srebrnie błyskający.

*

Przewrócił się na drugi bok, poprawił koc, nie mógł dziś spać na twardych wyszlifowanych głazach. Spoglądał tam, gdzie lśniło nikłe światło: kręgiem u wylotu.

*

Poszedł odwiedzić Renatę… pal sześć.

No… Nie doszedł.

Renata poszła w odstawkę. Jej nie zależało, jemu nie zależało.

*

W jaskini, gdy siedzisz tyłem do wejścia, gdzie jest inna zewnętrzność od spostrzeganej, tuż za występem jest wejście i wszechogarniające światło. I jesteś przykuty, nie dość, że łańcuchami, ale samym tańcem cieni. Za wami jest zapewne ognisko. Nie możesz zerwać łańcuchów i podejść do wejścia, bo zostałbyś doszczętnie oślepiony. Nie wiesz tego, bo nie możesz się odwrócić, uciec wzrokiem choćby na chwilę od mrugającej ściany. Jednak przeczuwasz i wiesz, co jest za tobą. Obok ciebie siedzą inni, lecz ich nie widzisz, nie dostrzegasz niczego oprócz cieni. Wiesz, że tam są i tak samo jak ty patrzą na migot smug. Nie możesz na nich spojrzeć, nie dlatego, że masz łańcuchy na rękach i nogach, nie dlatego, że masz również łańcuch na szyi. Nie możesz, bo wiesz, że jesteś bezwolny, lub bezsilny, aby się sprzeciwić przyzwyczajeniom, nakazom, zakazom, dobrym, czy złym obyczajom, ustaleniom, kodom. W tobie nie ma siły, aby samemu stanowić tym ciałem i jego zmysłami, które nigdy nie będą ,,tym czymś” i same z siebie nie zgadną, co jest obiektem obserwacji… We właściwym świetle. Zabsorbowane zaobserwowanym… Co odczutym przez nie nie jest – należycie… Zawsze cię będą zwodzić, nie dlatego że tak chcą, ale że tak po prostu już jest. Nie masz siły drgnąć. Na to potrzeba sił giganta, demiurga, nad którym tym bardziej się nie panuje. A co dopiero obrócić głowę, co nie jest w gestii nawet jego. Oglądasz zatem kołowrót, obracające się cienie. Wiatraczek rzutuje cienie na powierzchnię skalnej groty. Obracające się szare pręgi łopatek. Diabelskie koło podnosi je wysoko lub obniża do poziomu groty – widocznie nierówno się pali ognisko za tobą – koło młyńskie równym pędem roznosi je na boki, koło fortuny wyostrza czasem rysy, które pryskają przed rozbawioną karuzelą… O, właśnie przemknął rowerzysta. Widać jak pięknie obraca się koło, jak śmigają szprychy, jak błyskają lusterka odbitych światełek…

Siedzisz tak i się ślepisz. Wślepiasz się. Wlepiasz swe biedne gały w pulsację odwiecznego rytmu. Pląsu plam, który nic poza pląsem i ustawiczną zmianą nie znaczy. Nie, no znaczy, znaczy – znaczy, że jeszcze tu jesteś. I widzisz tylko to, co przed tobą.

Jedyną możliwością jest spojrzeć poprzez ślepe oczy cienia. Nie widać ich tam. Musisz wniknąć w nie inaczej. Poprzez siebie i dopiero poprzez nie, które przez swój brak, zdolne są widzieć, co jest tam za tobą. Za twoimi plecami i na zewnątrz, za występem, przed wejściem. Ślepe oczy nie oślepną. Poprzez złudę zdolne są dostrzec, co złudę wywołuje. I w ten sposób powrócić jak po linii koła, poprzez dzień i noc w jednym, do siebie samego. Z tym wątpliwym doznaniem, że Nic – wydaje się, że inaczej być nie może – musi być warunkowane istnieniem Czegoś. To nie odbędzie się bez zgryzoty i upadku w kurz materii, bo zdasz sobie sprawę, że wszystko już było. A ty możesz się z tego tylko śmiać lub okropnie zapłakać albo bez tych reakcji, z pogodzeniem kiwać głową. I patrzeć znów na cienie, bez słowa i porozumienia z innymi. I jakże inaczej, już przygotowany do następnego spojrzenia.

Złudne to, czy nie? Ślepe, czy jaskrawo wtedy widoczne? W wędrówce oprzeć się na ramieniu, które laskę ślepca trzyma, pośród meandrów drogi nad przepaściami? Czyż nie koniec linki zabezpieczającej (do której się źle podpiąłeś, boś ociemniały i nie widziałeś, jak i czy poprawnie), nie turkoce teraz za tobą, wciągnięta i obracająca się na kołowrotku nadziei i spełnień?

*

Pusty śmiech bierze – nisza się kurczy czy co? «Ej, tam, nie rób sobie jaj!»

*

Nie – tylko pulsuje.

*

Młoda dziewczyna poznana na dworcu zjawia się u Edwarda. No tak, postawił jej wtedy coś ciepłego do jedzenia, do picia, zostawił jakieś drobne i adres, jakby nie miała się gdzie podziać. Minęło wiele dni i dziś się zjawiła. Wyczerpała możliwości, nie chciała się sprzedawać za kasę. Ma nadzieję, że on też tego nie będzie żądał. Proponował pomoc? Proponował! Karmi, urządza jej kąpiel i przepierkę. Kiedy ciuchy wyschną… na razie dał jej coś swojego. Będzie trzeba jej zakupić jakieś na zmianę. I wiele innych rzeczy. Instaluje ją w małym pokoiku, który mu służył za pracownię. Trzeba też dokupić łóżko, na razie będzie spać na karimacie w śpiworze.

Dziewczyna ma dwadzieścia… ileś tam lat. Uczy się jeszcze. Musiała natychmiast uciekać z domu – tam było piekło! Alkohol i przemoc! Od lat…! Brak warunków do życia i normalnego rozwoju. Uciekła, gdy któryś raz z kolei jakiś fagas, totumfacki ojca i jej rodziciel we własnej postaci o mało tym razem nie dobrali się do niej. Na szczęście nie doszło do gwałtu. Nie udało się im. Możliwe, że byli za bardzo pijani. Kto wie, co byłoby następnym razem… Na wylocie jest od prawie półtora miesiąca. Wzięta z domu kasa, jej własna, skończyła się. Ojca i jego totumfackiego siniaki już zeszły, ale wczoraj nabawiła się kolejnych. Takie życie wagabundy. Bez miejsca do spania trafiła do kogoś, gdzie zażądano od niej usług, na które się wcześniej nie pisała. Trudno tak bez dachu nad głową nocować, żyć. Jeszcze trudniej o czystość. Co z tego, że na dworcu mogła umyć zęby, podmyć się – prania już nie zrobiła, kąpieli nie było jak.

Zawierzyła w ten adres, adres Edwarda De Steneia – koleżanki ją olały. Prędzej czy później musiały ją olać. Nie mogła u nich zamieszkać. Z czasem w ogóle przestały ją przyjmować, czy zapraszać na kąpiel, coś do zjedzenia itepe. Jej stan podobno uwłaczał rodzicom koleżanek. Później im samym. A dwa tygodnie temu ostatniej z nich.

Pan nie proponował seksu w zamian za pomoc. Nie mów mi pan, jestem Edi, po prostu Edi. Czy możesz mi pomóc Edi? Jasne. No, pod pewnymi warunkami. Hm? Nie wiem, kim jesteś, nie wiem, czego cię nauczyło życie na gigancie. Mój dom jest moją świątynią i nie życzę sobie tutaj żadnych balang, okradania mnie i wizytacji podejrzanych typków, czy typek. Ok? Okej. Jak się później ułoży, nie wiem, ale będziemy musieli na bieżąco zawierać pewne kompromisy. Rozumiesz to? Tak. Czyli zaczynamy? Spróbujemy razem po-egzystować. Dobra.

Sandra nie jest super laską. Edward nie widział w niej nawet ładnej dziewczyny. Była przeciętna. Miała w sobie jakiś urok. Myślał, że to jedynie młodość daje jej taką aurę. Zresztą co mógł powiedzieć o brudasie zapuchniętym, niewypoczętym, rozgrzanym i bladym, z przekrwionymi oczami, rozdygotanym i przelęknionym, stale czujnym jak dziki zwierz. Nic. Tak naprawdę to nawet nie zapatrywał się na nią jako na przyszłą kochankę. Co mogłoby się tym skończyć, gdyby do niego nabrała zaufania. On nie miał do siebie. Odganiał wszelkie takie myśli. Chciał jej pomóc, jak nie mógł sobie samemu. Odrobinę. Tyle, co mógł. Żeby przynajmniej na jakiś czas stanęła na nogach – co później to się zobaczy, co później, to sama zadecyduje.

Jakże się zdziwił po tygodniu, właściwie z każdym dniem upływającego tygodnia. Z brzydkiego kaczątka może nie zrobił się łabędź, ale całkiem ładna i przede wszystkim fajna dziewczyna. Ładna może tylko dla jego wzroku, wyposzczonego okrutnie. Odsuwał od siebie owe nastroje jak najdalej. Postanowił trzymać się od niej z daleka i jakoś to mu na razie wychodziło. W końcu musiał przyjść ten dzień przełamania swoich zwątpień i niekonsekwencji.

Po raz pierwszy miał u siebie kogoś na stałe. To pozwalało mu trzymać się w karbach. Ale jak wiemy, consuetudo altera natura est: przyzwyczajenie jest drugą naturą – człowieka. I jego stany powróciły, gdy tylko Sandra wróciła do szkoły. Na szczęście dla niego nie odbierała go jako wariata, nie patrzyła na niego jak tylko na neurotyka. Jego lęki samą swą obecnością łagodziła, przygnębienie rozwiewała śmiechem i pogodą ducha. I podnosiła jego samooceny – przecież w końcu był jej zbawcą. Haha, pusty śmiech. Jej – nie siebie samego. A kiedy nie siebie… to czy właściwie mógł być zbawcą kogokolwiek…

Napięcia, jakie między nimi musiały czasem zaistnieć, mijały (po chwili, po dniu) jak nie byłe. A to, że się czasem napił, był w złym humorze, albo ponad miarę roztargniony, przechodziło pod wpływem jej upomnień, które śmieszyły Edwarda. Wszelako pokazywały też, że to on powinien być tu starszy wiekiem i doświadczeniem.

Jednakże swoje musieli przejść z nim, z nią, z sobą. Wzajemnie i nawzajem. Od jakiegoś punktu, do jakiegoś punktu, poprzez sprzężenia zwrotne… Zdecydowanie on z sobą, gdy nic mu nie pomagało i na nowo wpadał w stany powrotów bez końca, kiedy brała go refleksyjna chandra. Spleen, przed którym uciekał w głąb siebie.

*

Edward de Stenei stał znów w miejscu. Siedział w pustym pokoju na gazetach. Zwieszona głowa kiwała się na boki. W końcu różnica lat między nimi była zbyt wielka – kilkanaście lat. Wiedział, że te dwanaście, trzynaście lat pogrzebie jego miłość. Zakochał się – kolejny raz jakże nierozważnie – i nie mógł nic na to poradzić.

Nisza znów rosła.

Siedział i kiwał głową. Miał półprzymknięte oczy.

Ponownie w zawieszeniu, ponownie w miejscu, w punkcie wyjścia – w punkcie wyjścia donikąd. Do tyłu nie zrobisz kroku – nieskończoność; do przodu boisz się zrobić krok – nieskończoność. Stoisz w bramie i brama cię nie puszcza. Przepuszcza jak czas, wraz ze sobą, porusza się wraz z tobą. Niewidzialny strażnik nie pozwala się oddalić, nie możesz ruszyć się w bok, ominąć bramę. Jesteś tu i teraz, i tak będziesz tu trwał. Wyobrażasz sobie napierające siły wroga. Czy brama jest wejściem do zamku iluzji? Czy za nią jest wyrocznia? I twoja przyszłość? Prawo (Kafki-Kawki)… Ka(ra)fki płyny rozmiękczają widzialność. Stroją inny odbiór, nasączają rzeczywistość i pęcznieją ogromnym bąblem. Ja tu i ja tam, i tam też. Tam zamazany, tu jeszcze nie zarysowany, dopiero przyszły, opcjonalny, potencjalny i tu gdzieś z boku. Prawie widoczny – tylko w wyobraźni? Czy uda mu się spojrzeć przez ślepe oczy cienia? Wybiec do tyłu, do przodu, z boku stanąć? Spojrzeć, jak się spogląda na wszystko złe i dobre? Na tu teraz i tu tam. I tam i jeszcze tam. Połączyć rozdwojone jestestwo. I żyć. Bez degradacji, bez zaniku, w pełni, jak się da, lepiej i gorzej. To nie jest zawieszenie, to nie jest przechowalnia, tu jest scena życia, tu się dzieje wszystko. To, co przed i to, co za. Nie ma po co uciekać. To, że się upadnie, pyłem się nawącha i naje, jest tylko etapem. Etapem, który trwa, rozciągliwie i nierozciągliwie. Zbitym, zmrożonym na stal woskiem i woskiem rozmiękłym, rozszerzalnym. To, co na zewnątrz nie przeszkadza temu, co wewnątrz – uzupełniają się. Są jak bliźniaki zrośnięte szarzyzną dnia i nocy. I to, co za tobą, i to, co przed tobą, też zrośnięte w tym miejscu. Dlatego ani nie dostrzegasz zupełnej nocy, ani pełni dnia. Nie żądaj więcej, na tyleś dostosowany, na ile ci sił starczy w swym uposażeniu. Nie dasz rady w żadnej z tych stron, jedynie tutaj możesz ocalić siebie.

Nigdy nic, nigdy nikt nie pojmie równego sobie, nie pojmie siebie samego. Żeby pojąć trzeba być ,,większym” – dlatego my możemy – możemy w sensie możliwości – pojąć mrówkę, ona siebie już nie. Jak powiadają fizycy teoretyczni, aby pojąć wszechświat, trzeba być większym niż on. Trzeba mieć zdolności większe od wszechświata. Trzeba być nad wszechświatem i spoza wszechświata. Równocześnie w nim uczestnicząc. Trzeba być kimś! Nazwijmy tego Kogoś – Bogiem, Logosem, Liczbą czy też ,,czystością czystości sedna praw”.

*

Żył dotąd jak lunatyk. Może inaczej się nie da.

*

Edward de Stenei przymknął oczy. Otworzył oczy i otworzył swoje oczy. Nie takie to straszne. Trzeba widzieć albo wiedzieć, że to może być wątpliwe doznanie i na tym zerze, jak cała przeszłość, oprzeć się jak na fundamencie. Zobacz, do czego ludzkość doszła. A miała jakieś stałe, niezmienne, fundament większy od zera… W dalszym ciągu go nie ma. Buduje na imaginacji, na ulotnych piaskach. W każdym razie są tymczasowe prawdy, za pomocą których coś tam osiągamy. Budowle stoją, po drogach się jeździ, statki pływają, a samoloty odrywają się od ziemi. Matematyka jest prawdą ponad logiczną, w naszej rzeczywistości się sprawdza, jeśli są inne, nic jej na razie nie przeszkadza. Masz i inne osiągnięcia ludzkości, uczą ich po szkołach, krzyczą nagłówkami w prasie. Jest medycyna, jest technika, jest psychologia (niektóre dalej tkwią, gdzie tkwiły – a jakże przebogate), jest tyle innych dziedzin. Na czym oparte? – na zerze. Zobacz, została zerwana więź z przeszłością. W naszym ponowoczesnym czasie, w naszej ponowoczesnej kulturze wszystko jest płynne. Raz jest, zaraz tego nie ma, na tym miejscu już uśmiecha się do ciebie głupkowato jakaś inna prawda, którą po weryfikacji zamieni się na jeszcze inną, i w koło Macieju. Jednak jakoś to gra i idziemy do przodu.

Ktoś powiedział, że trzeba wszystko obalić, żeby odkryć to, czego nie da się obalić. Niestety obalić można wszystko. Nawet to, czego nie da się obalić. To paradoks. Nie mniejszym jest życie. I nie mniejszym w nim jest paradoksem, żeby obalone postawić. Albo inaczej mówiąc, postawić coś z nicości, ale, że wszystko już było, albo tak nam się wydaje, że było, odrestaurować hypostyle, nigdy wcześniej niewidziane kolumny, arkady i pylony, własnym dłutem wyrzezać je w nowej świetności i porzucić dla kolejnych, dla następców, którzy mocniej siebie oraz je zakotwiczą. (Jeśli nie obalą na zawsze i po wsze czasy.) Co nie jest nieprawdopodobne i dla ciebie, chcesz czy nie chcesz, musisz to zrobić i stale się to robi. Jedynie różnie się przykłada i różnie się przekładają siły i zdolności, determinacje i przekonania, odporności i wytrzymałości – na przeciwności, zwątpienia, zagubienia i słabości. W twoim wypadku, jak w każdym innym, muszą starczyć takie, w jakieś sam jest uposażony.

Nawiązać więzi z przeszłością jak na razie się nie da, tak już musi być. Ty jednak nawiązuj, inaczej odkrywaj. Tam, wtedy, dawniej, obowiązujące prawdy były święte, ale też i sztywne i zarazem sztuczne. Bo przyjmowano je na pałę, nie weryfikowano jak teraz. Nie zadaje się pytań o świętość, nie powątpiewa w nią. Ty możesz ją odkryć inaczej, tu i teraz, i ponieść… Oo. Na wtedy, na zaś, na tam i tam. Nie potrzeba do tego giganta, nikt nie oczekuje od ciebie zbawienia ludzkości. Jesteś niewystarczający dla swego. Ale jesteś wystarczający, aby na tej drodze trwać. Jak stoisz w tej bramie i znosisz napierające siły. Mimo swych upadków i tarzania się w pyle, który więźnie w gardle, zatyka nos, łzawi oczy.

I to, co było, też tu się pojawi. I to, co jest, będzie się wypełniać. I to, co ma się stać, co chce się stać, w tej właśnie chwili do przodu będzie przerzucać swe mosty. Po tysiąckroć. I poprzez wszystko i wszystkie, tak tu się będzie spajać, do tyłu sięgać i w przód wytryskać. W istocie, w samym sobie będąc zgodnym i z niczym nie walcząc, mimo zmagań i pozornej, czy niepozornej walki. Radosnej walki. Albo radosnego bycia, bez konfliktu, w konflikcie ścierania się sił – mimo wszystko nieodzownego – raczej radosnego – który jedynie w otwartej studni tkwi spokojnie jak błyskające lustro wody, gdy nie rzucasz się w toń i nie mącisz jej spoczynku, a raczej nie bełtasz chaotycznie jej głębi, nie mulisz…

*

Spoglądał z okna w rozgwieżdżoną, księżycową noc – noc jasną. Na dnie ziemi, przed nim, za płotem okalającym jego podwórko, za ząbkowaną linią wału obronnego niskich budynków lśniło coś słabiutko. Niby skrzydło mrówki – błona srebrnie błyskająca. Obok głębokiego cienia, pod szarym daszkiem, mrugało lichutkie światełko. Cembrowina, daszek, o, i kołowrót. Zapewne z nawiniętą liną. To studnia.

*

Postanowił się przejść… Taka jasna ta noc.

Dziewczyna śpi.

Dobrze jej u niego. On nie jest do końca przekonany, że dobrze mu z nią. Niemniej jednak chce bliskości. Potrzebuje jej, nie potrafi żyć sam, odosobniony. Może są stworzenia zupełnie samotne. I może im to wystarcza. Nie jest aż takim samotnikiem. Cała przeszłość, całe jego doświadczenie może o tym zaświadczyć. Więc chyba dobrze mu z nią. Drugi człowiek może być furtką do siebie.

Już czas.

Posiłek czas dać… zanieść, dla zabłąkanej duszy.

*

[…]

j.j.p.


Dodaj komentarz