Bajania Gadpara – #3

DLA  LUBIĄCYCH OPOWIEŚCI


(kolejny fragment z książki:

Kolholia –

Zapomniane życie,

czyli realna baśń)


  […] Gadpar w międzyczasie ogolił swą mięsistą twarz, podpił i zasiadł na krześle. Odchrząknął kilka razy naśmiewając się z gołowąsa jakim się stał i ruszył w baśniowy las, zaopatrzony jedynie w siekierę swej pamięci:

  Opowiadał o Dwartfah, którzy posiadali zamiast jednej głowy dwie. Nieustannie się z sobą kłócące i gdyby nie to, że spały na przemian, jedna w nocy, druga do południa, chybaby nie mogli przeżyć i zmarli z wycieńczenia.

  O krainie, gdzie wszystkie sprzęty obdarzone własnym życiem i rozumem spełniały obowiązek hierarchiczny względem króla, którym była odbijająca światło wypolerowana Łyżka. Całe życie i obowiązki tego królestwa obracały się w zapewnieniu czystości i krystalicznej błyskotliwości wspomnianej Łyżki. Nie było to proste. Świat sam z siebie jest brudny na każdym kroku. Nie brakowało też takich, którym wadziło wywyższenie Łyżki i stosowali podstępne metody ubrudzenia jej, czasem za wszelką cenę, nawet własnego życia. Doszło nawet do powstania. Krzesła, wraz ze stołami i niemniej od Łyżki błyskotliwymi lustrami, zaatakowały króla. Oddziały lojalne wobec monarchy, czyli szafy i komody zastąpiły im drogę, a dywany podstawiały nogi. Skończyło się na przykładnym ukaraniu kilku buntowników – zrzuceniem ze schodów.

  Ale jak to w bajkach bywa, odmienił się los samej Łyżki. Przez czas buntu nikt nie zwracał uwagi na czystość i błyskotliwość jego królewskiej mości. Sam król również nie dopatrzył swych polerowanych ablucji. Gdy karę zrzucenia ze schodów wykonano i powracał jako taki ład, zauważono znaki czasu na obliczu jaśnie im panującego. Wilgoć, przekleństwo niejednego dworu, dokonała swych nieodwracalnych szkód. Próbowano polerować, czyścić, masować, nic nie pomagało. Rdza wżarła się głęboko. Gdy uradzono zastosowanie szlifowania, król uciekł. Najbardziej na świecie bał się do tej pory brudu i rdzy. Teraz, gdy go dopadły, przestraszył się nie na żarty wszystkich tych pilników, ścieraków, druciaków, że uciekł gdzie pieprz rośnie.

  Mając tą złudną nadzieję, że gdzie jest pieprz tam jest sucho i odzyska swoją dawną urodę.

  Królestwo stało się republiką. Niedługo trwała sjesta. Do tej pory utrzymywano w królestwie czystość i tępiono wilgoć na każdym kroku. Gdy nastały czasy republiki zapomniano o tych czynnościach, tak obrzydłych za panowania Łyżki. Wilgoć rozpanoszyła się wraz z zalegającym brudem, dewastując wszystkie sprzęty. Próchnica, zbutwienie i pleśń dopadła niemal każdego. Minęło sporo czasu zanim zdano sobie sprawę jakie przedsiębrać kroki.

  Do tego czasu kasta szkieł, porcelan, kryształów, nie odczuwająca skutków wilgoci, opracowała szereg dyrektyw, które pozwoliły odbudować względną równowagę i przywrócić upadającą republikę.

  Ograniczono prawa, wprowadzono niespotykany dotąd rygor i wytyczono ścieżki, a raczej nakreślono plany owych, mające wprowadzić całą republikę w świetlaną, błyszczącą przyszłość. Niestety, wciąż coś przeszkadzało we wprowadzeniu ich w życie. Plany były zbyt kruche, jak ich pomysłodawcy. Ale zrzucano wszelkie niepowodzenia na wichrzycieli, niechcących się dostosować. Oraz na tych, którzy zostali odsunięci od koryta – władzy i dostatku. Mimo tego, że już dawno byli od koryta odstawieni i nie mieli najmniejszych ,,chodów”, sił i środków, ani żadnego posłuchu w narodzie, żeby chcieć i móc się przeciwstawiać.

  Od tej pory święte prawdy były świętymi zawsze do czasu. Do czasu jak się nie pojawiły inne. Świętsze od tamtych. I tak się pokiełbasiło w republice – można powiedzieć, że poświętoszyło, albo poświntuszyło, zresztą na jedno wychodzi – że wszyscy zgłupieli, nawet ci najmądrzejsi. Antagonizmom nie było końca. Powstania, rozruchy, przewroty były niemal codziennością. I żeby ukrócić nieustanną wojenkę najpierw chustki do nosa, później, po przewrocie, papier toaletowy wprowadziły dyktaturę jednej prawdy. Która objawiła się niepodlegającym zmianom programem, że: ,,Liczy się tylko przyszłość”, i że: ,,w niej się wszystko ziści”. Do tego czasu ,,musimy wszyscy pracować” i ,,nie liczyć na to, że ktoś może spocząć przed tym czasem na przysłowiowych laurach” – jak zaordynowały Dupne ,,podcierałki”. I oprócz nich nikt sobie na taki spoczynek nie mógł pozwolić.

  A określenie Dupne wzięło się stąd, że urosły do niespotykanych rozmiarów. Otóż malutkie listki, niewielkie kawałki bawełny, wymieszane z pulpą papierową, najczęściej potargane – czas nikogo nie oszczędza – na swój rozkaz rozciągane do większych rozmiarów niż niezwykłe, królewskie prześcieradła, przykryły całą republikę cieniutką warstewką. Absurd absurdu spowodował, że musiano wydać kolejny rozkaz, zabraniający poruszania się. Ponieważ toaletowe, rewolucyjne ,,podcierałki” – już nie skrawki, ale spłachetka – były tak lekkie i delikatne, że nad wyraz łatwo ulegały rozdarciom i przetarciom. I wszystkie sprzęty, żeby nie czynić wśród nich zniszczeń musiały, chcąc nie chcąc, spocząć na laurach i zapuścić się niemożebnie. Na szczęście wiatr przewiał republikę i realizacja przyszłości wróciła do swych normalnych trybów.

  Nie wiadomo jakby się to skończyło. Czy przyszłość w końcu okazałaby się przychylna. Do do tej pory – a minęło sporo czasu od wprowadzenia dyktatury Dupnych rewolucjonistów – pokolenie za pokoleniem wciąż wierzyło, że tak się stanie, choć nic się nie zmieniało… oprócz wrogów. Nie wiadomo jakby się to skończyło, gdyby nie piorun z jasnego, letniego nieba. A trzeba wspomnieć, że brakowało wiatru zmian i ,,podcierałki” znowu zaścielały prawie całą republikę. Od piorunu, od iskry i ognia błyskawicznie zapaliły się delikatne spłachetki papieru, wymieszanego z bawełną. A że były nasączone okropnym, tłustym brudem – czyszczenie ich wrażliwych na przedarcie powierzchni nie wchodziło w rachubę – rozpaliły się przenajświętszym ogniem. Stając się zarzewiem dla większego pożaru innych sprzętów. Wizja przyszłości spaliła prawie doszczętnie całą republikę. Zapuszczoną i zabrudzoną, pomimo ogromnej pracy i wysiłku jakimi nie oszczędzano nikogo z jej podwładnych.

  Niewielu się uratowało, ale ci, co przetrwali bezwiednie, z automatu i przyzwyczajenia, albo z całą determinacją wyuczonych konceptów z czasów spalonej republiki, podjęli wysiłek kontynuowania wytyczonej ścieżki przez Dupnych. Plus to, że rewolucja potrzebuje też planów na dzisiaj, a takimi jest zwalczanie przeciwników, nawet jeśli są to wyimaginowani wrogowie. Zatem trzeba było pichcić co chwilę nowe rewolucyjne hasła i odezwy, dytyramby i pieśni pochwalne, oraz rozniecać zapał rewolucyjny pod stosami, na których płonęli anty-rewolucjoniści. Oczywiście w specjalnie do tego celu wyrychtowanych piecach. I szło to z oporami i bez oporów – tam gdzie te opory już przerwano i tam gdzie te opory sztucznie postawiono. I można teraz powiedzieć: i tak dalej, i tym podobnie. Bo choć wielkości tam nie brakowało, rozumianej cokolwiek inaczej, to wszystko było podobne do tego co już byłe. I tyle…

  Co do samej Łyżki, nie wiadomo czy dotarł tam gdzie pieprz rośnie. Widziano podobnych do niego w wielu miejscach na świecie. Niektórzy donosili że zgrubł, inni, że był teraz ze złota, albo malutki jak łyżeczka, inni jeszcze, że się wydłużył niemiłosiernie, lub porobił sobie znaków na ciele, jak rzeźbione meble, lub tak go przeżarła rdza, że ma teraz wiele otworów…

  Ale ileż jest podobnych do niego łyżek na świecie? W każdych czasach… A Dupnych jest jeszcze więcej. Im więcej jest – w sensie ogólnym, nie tylko wzrostowym – Kurduplowatych. Małych w swej małości. Delikatnych w swej wrażliwości… na swoim punkcie. […]

j.j.p.





Dodaj komentarz