Laborant

(fragment – 4/5)

Dionizy Aldebrand po ukończeniu studiów chemicznych zatrudnił się w Narodowym Instytucie Chemicznym – laboratorium zwalczającym skażenia chemiczne i biologiczne. Na co dzień pracował w instytucie. Z początku brał również udział w działaniach terenowych. Między innymi przy likwidacji skażeń: iperytem siarkowym, substancjami chemicznymi ujęć wodnych, po pożarach fabryk itd. Siedem lat pracy w instytucie, w tym ostatnie trzy na stałe w laboratorium.

Mimo studiów i, jak się wydawało, na początku drogi zawodowej, otwierającej się kariery naukowca pozostał zwykłym magistrem, a właściwie zwykłym pracownikiem laboratorium – jednym z wielu zatrudnionych laborantów. Wyzbył się wyższych aspiracji i chemia poza pracą nie wzbudzała w nim niczego ciekawego. W pracy oddawał się jej jak wyrobnik, przyjmując trud i mozół bez satysfakcji, bez względu na wyniki.

Poruszały go od czasu do czasu wypadki, które podczas doświadczeń zawsze mogą się wydarzyć. Takie jak: zatrucia, skaleczenia, oparzenia, potknięcia – w sensie dosłownym – jak i te znaczące pomyłki. Co raz doprowadziło do pożaru, innym razem do niegroźnego i szybko zlikwidowanego skażenia jednego z pomieszczeń laboratorium. Rzadkość tych chwil – występujących wypadków – wielce go zastanawiała. Tak niewiele potrzeba do nieszczęścia. Wystarczy coś źle opisać, coś gdzieś przypadkiem zamienić, upuścić, o czymś zapomnieć i nieszczęście gotowe.

Już na studiach, a może i wcześniej, kiedy zaczął eksperymentować, robił psikusy kolegom… Oj, już słychać sykania, żachnięcia się. Nie ma po co się wzdrygać, obruszać – nie robił tego ze złośliwości, ile z ciekawości ludzkich reakcji. Psikusy, nie jakieś, nie wiadomo jakie eksperymenty.

Zresztą, nie zrobił niczego podobnego gdzieś tak od połowy studiów.

Czego nie można powiedzieć o profesorach, którzy słynęli z robionych studentom dowcipów. Niewinnych. No, może oprócz niegroźnych, acz obrzydliwych substancji podtykanych pod nosy żółtodziobów, którzy przeważnie prychali, wzdrygali się, zielenieli poddani różnorodnym wachlarzom fetorków i wymiotnym odruchom, i skręcali się z piskiem, próbując od nich jak najszybciej uskoczyć. Odpędzić dłońmi aurę, wstrzymać oddech, aby nic już nie drażniło delikatnego, nieprzyzwyczajonego powonienia. Albo tym szybciej oddychali, żeby hiperwentylacją zdławić obrzydlistwo… – nie będziemy tu wspominać do spróbowania jakich specyfików młody człowiek był nakłaniany. I nie były to (wyłącznie?): alkohol (z którym i tak samemu potrafiło się porządnie obeznać), ocet, pieprz, czy chili. Profesorowie w mowie i czynie, również poza stricte chemicznym, nabijali się z niedoświadczonego narybku, uważając, że bynajmniej nie samą, na poważnie wyłożoną wiedzą zdobywa się ją i jakże potrzebne doświadczenie.

Czytaj dalej