D – jak deskrypcja, dymensja, dyslokacja…

(fragment opowiadania 4/5)


Dziwna rzecz. Przyszło dziś do Miecia K. dwóch znajomych. Obydwaj – pasjonaci-szachiści. Nie to było dziwne, że go odwiedzili i że zaczęli grać, ale jak.

Miecio K. ma stary telewizor, z dużą skrzynią z tyłu – uchował się, Bogu dzięki. I działa jeszcze dobrze – to znaczy działał. Więc ci dwaj znajomi zdjęli pokrywę… Miecio K. nie protestował. Czasami paraliżuje go dziwność sytuacji, jakby fizyka wokół tętniła elektrycznymi fluktuacjami, powodując, że staje się niemal bezwolnym widzem, z nastroszonym włosiem na ciele. Tak więc owi szachiści zdjęli pokrywę i usadowili się za telewizorem.

Nie było to konsylium nad nie działającym sprzętem. Najzwyczajniej w świecie zaczęli grać w szachy. Płyta główna telewizora była ich planszą, a pionkami i figurami lampy elektronowe. Gdy włączyli zegary, pojawili się na ekranie niezbyt z początku widoczni, zszarzali. Obraz migał i się rozjeżdżał. To na szerokość, to na wysokość, albo niknął w linii, w szarym pasku, rozciągającym się wtedy pośrodku. Znają ten efekt ci, którzy kiedyś mieli taki sprzęt, dorównujący kosmicznej technice Związku Radzieckiego. (Nawiasem mówiąc, kto wie, czy w celach podboju nie były owe telewizory budowane, gdyż odpalały w nieprzewidzianych momentach – zegarowe startery…? – i spalały się szybkim ogniem. Oczywiście bez odlotu, gdyż nie wyposażano ich, co nieprawdopodobne, w moduły sterujące, radiolokatory i czujniki, oraz nie wprowadzono współrzędnych. Chyba że były w takie wyposażone, co jest nie mniej nieprawdopodobne. Jak i zarazem absurdalnie prawdopodobne. Tu trzeba by założyć, iż zbyt długo stały odłogiem, bez konserwacji i kontrolnych sprawdzeń wszystkich systemów, i zwyczajnie zawodziły.) Bo trzeba wiedzieć, że do momentu gry szachistów Miecio K. posiadał właśnie taki sprzęt – teleodbiornik z tamtego, nieistniejącego już kraju.

Pierwsze ruchy na szachownicy, w szczególności pierwsze zbicia, zaczęły wyostrzać i stabilizować obraz. Z czasem – gdy gra postępowała – pojawiały się kolory w coraz bogatszej i lepszej palecie. Paradoksalnie bowiem wyciągane lampy, a zatem zbite szachowym ruchem figury, czy pionki, podwajały swą liczebność. Mimo tego absurdu powinniśmy rozumieć i posługiwać się starą terminologią, która zakłada i opisuje bicie, jako usunięcie z pola gry. Podwajane lampy, po jednej roszadzie, osiągnęły apogeum swego rozświetlenia i przeistoczyły się w elementy scalone. To znaczy układy scalone – tzw. scalaki. Jednakże w dalszym ciągu jarzące się jak lampy.

Gra trwała już od godziny, zawodnikom zostało kilka pionków i niewiele figur. Obraz ich gry – w telewizorze – był niemal idealny. Z tego, co wiedział K., ani chybi już po fakcie, u jego sąsiada było podobnie. To znaczy z obrazem, nie z odwiedzinami kolegów szachistów. Sąsiad widział ten sam mecz szachowy i tak samo obraz się idealizował.

W końcu zawodnicy w studiu – bo było to już od dawna studio, co z tego, że za Miecia K. telewizorem – stali się widoczni w 3D. A gdy pojawili się w 4D i 5D, można było nieomal wyczuć ich pot dobrze widzialny, usłyszeć bicie ich serc i wyczuć pionki w palcach, a w skroniach nawet tykanie ich zegarów.

W pewnym momencie doszło do mata. Szachiści skończyli partię. Powstali, pogratulowali sobie i wyszli z telewizora. Sąsiad widział – zeznał tak w późniejszej rozmowie – że przeszli obok kamery w głąb studia. No właśnie. U Miecia K. odbyło się to trochę inaczej. Nie zza telewizora, tylko z telewizora. Wyszli z ekranu.

Pogadali chwilę we trójkę i szachiści chcieli zbierać się do wyjścia. Wtedy Miecio K., (już) nowy telewizor wyłączył. Wiadomo – koniec transmisji.

Natomiast nie wiadomo, czy to nie wywołało jakiegoś zaburzenia fal, coś z przesyłem danych w otaczającym nas eterze. Bo… w każdym razie… Koledzy przy szykowaniu się do wyjścia byli jacyś dziwni. Zatrzymywali się w pewnych pozach, jakby zastygali w pół ruchu… Przypominali rozmyte w pikselach zdjęcia. Pomimo że spod tych zawieszonych póz dochodziło szamotanie się z ubraniem, sapnięcia na wdechach i wydechach, oraz ich słowa. Pozy przeskakiwały i na dalszym etapie ubierania się wyglądali, jakby przeskakiwali niektóre stopnie czasu. Bo naraz i jeden i drugi mieli już ubrane buty. I dalej byli ludźmi z krwi i kości, w ruchu. Niźli wielowymiarowymi zdjęciami w oryginalnych rozmiarach, lecz statycznymi.

Wszak zawieszenia i usterki na łączach zdarzały się coraz częściej. Tak, że na przykład widać było wkładane ręce w rękawy kurtek, obraz się zawieszał, przeskakiwał, po czym w rękawach tkwiły już ręce, przeskok i kurtki były ubrane. Jeden podawał dłoń na pożegnanie Mieciowi, zawieszał się i w chwilę później stał przy drzwiach; drugi podawał rękę, zastygał, przeskok i już był przy tamtym, przy drzwiach.

W rezultacie, finalnie i ostatecznie, gdy właśnie wychodząc, przekraczali próg mieszkania, rozjechali się w absurdalnie kolorowe kwadraty. Z początku kubistyczne przesunięcia zastygły w zbiorach quasi-stemplowych odbitek: pikselowych maźnięć. Tak, że w ogóle już ludzi nie przypominali. Jakby ktoś elektroniczne, pstrokato kolorowe szmaty, takie raczej pierzyny, sztywno lewitujące i skrzące się pod spodnią ejakulacją nagle zamroził ciekłym helem.

Zastygli, zatrzymali się w tych abstrakcyjnych obrazach i nadal tkwią na progu mieszkania Miecia K. – trochę wewnątrz, trochę na zewnątrz. Ruch drzwi, przedmiotów i ludzi zupełnie im nie przeszkadza. Przemieszczając się po nich i przez nie bez trudności.

Jeszcze do niedawna, jeśli kto chciał, mógł zobaczyć te cyfrowe usterki. Ale z powodu zbyt wielu odwiedzających Miecio K. nie wpuszczał nikogo do środka – i nie można już ich było podziwiać w całości.

Komisje przesyłu i komisje transmisji – nie mówiąc już o komisjach: telekinezy, telepatii, teleprojekcji, transmutacji, transsubstancjacji, lewitacji, osmozy piątego wymiaru, koagulacji elektronicznego przekazu, czy czegoś w tym rodzaju, i innych, które w nieskończoność wysuwały tezy, opinie za i przeciw oraz najprzeróżniejsze teorie, stosując i przeprowadzając metody porównawcze, eksperymenty zdalno-odbiorcze, których sprzęt (urządzenia na miarę kosmiczną – już naszych czasów, a nie byłego ZSRR), oraz ich naukowcy i teoretycy nie posunęli się poza pierwsze stwierdzenia typu: dziwne, ciekawe, fascynujące, kolosalne, zatrważające, niewiarygodne, nonsensowne, żelujące i żenujące, i wszelakie ,,arcy” (te ,,bzdetne bzdury”, jak podsumował ich wyniki sąsiad, który zna się na tym – posiadał bowiem w młodości Małego Chemika, a jego mieszkanie do tej pory jest podłączone do sieci elektrycznej na lewo i nikt tego nie może wykryć i ,,nie wykryje tak prędko”, jak się odgrażał) – nic nie wyjaśniły. A żeby się nie zblamować swoją niewiedzą lub niepełną wiedzą – (,,arcy”) niedostateczną w tym konkretnym przypadku – zrzuciły odpowiedzialność na Miecia K.

Obwieszczając, że jest on autorem jakiegoś nowego projektu wizualnego, lub audiowizualnego, bo i głos czasem dochodził z tych chmur pikselowo-kubistycznych. Choć przecie Miecio K. nie zna się nic a nic na tych formach artystycznego przekazu (wirtualnego wyrazu). W żaden bowiem sposób nie rozumiał nowej sztuki. Badacze wiedzieli swoje. I podtrzymywali konkluzję hipotezy o sprytnej sztuczce. Na co Mieciu zaprzeczał, jak umiał. ,,To nic takiego… I właściwie nic nie jest w tym ciekawego” – oświadczyli w końcu obrażeni na niego naukowcy (podejrzewający, że robi ich w konia; sąsiad natomiast podejrzewał, że Miecio coś tam zachachmęcił. Gdy i jemu nie chciał się przyznać, jak to zrobił, podsumował to w sposób zupełnie nieoględny: ,,Robi ich w ciula… I wszystkich innych… Ja go przejrzałem…” – jednak wymigiwał się od podania wyjaśnień: ,,Wiem jak. Tę wiedzę jednak zostawię sobie… Nie dla psa kiełbasa” – z wyższością mrugał okiem do rozmówców). W ten sposób naukowcy stracili zainteresowanie elektronicznymi strukturami. Gdyż niemożliwość przetransportowania obiektów do laboratoriów, znużenie problemem, oraz ciągłe zainteresowanie prasy były powyżej ich odporności psychosomatycznej.

Wyszło na to, że Miecio K. jest tylko małym oszustem. Niezrozumiałym artystą. Jednym z licznego grona tych nowomodnych performerów! Sprytnym i łaknącym sławy prestidigitatorem! Lokalnym Davidem Copperfieldem…! Sławy jednak nie zdobędzie – lawirant i łgarz! – ogłoszono w prasie, radiu i telewizji.

Odbioru czego nie zmniejszał jego kompletny brak zainteresowania mediami i całym ,,szołem” za tym stojącym. Jak zwykle, kto nie współpracuje z prasą, z telewizją, ze światowej sławy tuzami dziennikarstwa, naraża się na podejrzenie o jakąś nieuczciwość. Co oni zawsze sprytnie wykorzystają, aby zwiększyć oglądalność i nakład.

Przestępcą nie był, bo nic mu zarzucić nie mogli – nawet nie potrafili zjawiska tego nazwać. A za inne, sprokurowane, wykoncypowane, wynalezione paragrafy władza nie chciała się brać. Pozostawiając snucie podobnych dyrdymałków międzynarodowym mass-mediom. Licząc po cichu na powolne wygaśnięcie problemu. Co prędzej czy później nastąpić musiało.

Poza tym koledzy szachiści istnieją rzeczywiście, w realnym świecie i mają się dobrze – czasem im tylko głos odbiera, zamiera. Byli raz nawet u niego obejrzeć to dziwo i, o cudo, kiedy głos im zamierał, mówiły za nich cyfrowe widma.

W taki to sposób Miecio K. stał się posiadaczem nowego telewizora, chwilowej sławy i dwóch świetlnych strażników bramy do swojej fortecy.

I byłoby na tym pozostało. Wszelakie media przeniosły swoje zainteresowanie na inne tematy. Nie można było dopuścić widzów i czytelników do zblazowania, zbyt często powtarzanym tematem, który nie rozwijał żadnych dalszych sensacyjnych wątków. Jedynie od czasu do czasu, znienacka pojawiał się jakiś dziennikarz, zadając wciąż te same pytania, inaczej sformułowane. Albo z ukrycia śledzili go paparazzi, ze znużeniem obserwujący jego fantastycznie rozświetlone drzwi. Co później, nie na pierwszych stronach sensacyjnych wiadomości, nie pierwszej jakości tabloidów można było wyśledzić w kolejnych odcinkach tasiemca, jakim stała się ta sprawa. Wraz z wątkami zakrawającymi na niepoczytalność Miecia K. Co było łatwiejsze i zarazem przyjemniejsze dla odbiorców niż wyłuskiwanie niezgodności z narzucającej się ekspresji dziennikarzy. A już w ogóle nie było łatwo się skusić i podejrzewać o niepoczytalność właśnie ich.

Od takiego opuszczenia chmury, nieskonkretyzowanych postaci szachistów, wcale nie ucierpiały – dalej lśniąc fluorescencyjnie w dzień, czy w nocy.

Jak wiadomo, największe zainteresowanie otoczeniem, jego fizykalnymi i chemicznymi wyzwaniami, jakąś potrzebą wdrapywania się na drzewa, na dachy, rycia w ziemi, łączenia odmiennych bytów (przeciwstawnych substancji, kota z psem, dżdżownicy z mrówkami, stopy z olejem rozlanym na schodach…), obserwacji zwierząt i ludzi, czymś, co nowe, intrygujące i rzadkie, szczególnie zaś dziwnymi fenomenami, oprócz szalonych eksperymentatorów, upartych naukowców-dziwaków, przejawiają dzieci. Te istoty, które bez najmniejszego naukowego (nie tylko, że akademickiego) przyuczenia poznają otaczający nas świat. Poznają na swój, nieraz nieprosty sposób i stosują własne prawa fizo-chemiczne. Trochę już u starszych podpatrzone. Na własną rękę udoskonalone, zmienione. One to właśnie, te istoty wszędobylskie, wcześniej trzymane z daleka i notorycznie odganiane sprzed drzwi Miecia K., co rusz wracały. Co chwilę pojawiały się przed zjawami na progu jego mieszkania. Bezczelnie je zaczepiając, indagując i wyczekując na coraz to inną reakcję niż sporadyczny głos radiowy – który z początku powodował nawet, że przestraszone podskakiwały, bawiąc je co niemiara.

W końcu jednak też je to znudziło. Nic nie trwa wiecznie. Najprzedniejsza zabawa traci swą aktualność przy nowych rozrywkach. Czasem tam zachodziły, tak tylko popatrzeć, czy nic się nie zmieniło. Wypróbować coś, czego do tej pory nie spróbowały, licząc na bodaj najmniejszy odzew chmur. Wiadomo, człowiek cały czas się uczy, wynajduje coraz to inne metody na rzeczywistość, w której przebywa, co jest aktualne, zdaje się tylko u dzieci, bo dorośli są zbyt zachowawczy.

Pewnego dnia, równocześnie, podłączyły do nich skomplikowaną plątaniną kabli napięcie (poprzez jakieś cewki, kondensatory, transformatory). Odpaliły w przygotowanych puszkach karbid. Podpaliły mieszanki saletry i wysadziły wiązkę butelek z gazem (takich aerozoli do napełniania zapalniczek). Wywołując wybuch, kłęby dymu, ogromny harmider i pożar.

Na szczęście Miecio K. był w pracy, inaczej umarłby na zawał serca, wylew, zadławienie, albo wszystko naraz.

Natychmiast wezwani przez sąsiadów strażacy ugasili niewielki pożar na jego drzwiach i klatce schodowej. Co najdziwniejsze, elektroniczne efemerydy, pod postaciami rozjechanych w kubistycznych deformacjach szachistów-pasjonatów, ulotniły się. W dwa lata od pojawienia się zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu i przepadły.

Oczywiście naukowcy stwierdzili błahość problemu – ,,Instalacja była chmurą jonowo-jakąś-tam (cholera by ich wzięła z tymi skomplikowanymi nazwami) i po wyładowaniu, czyli po wynikłej zmianie przewodnictwa otoczenia najzwyczajniej w świecie się rozładowała. Przewodnictwo powietrza w tym konkretnym miejscu i otoczenie powróciło do stabilnej normy.” Inaczej mówiąc, jony dodatnie i ujemne się zrównoważyły i obiekt zaniknął. Rozpłynął się w powietrzu.

Media odnotowały pożar – zareagowały dwie lokalne gazety, telewizja publiczna, oraz jedna gazeta krajowa. Warto wspomnieć, że portal internetowy Sex Assecuration Fronda – Free World Organization, zamieściło kilkanaście filmików o tej sprawie. W tym dwa darmowe. Oraz jest możliwość kontaktu poprzez czat z wieloma paniami i panami, fascynatami tego tematu. Wystarczy na ich stronie odnaleźć dział: Elektronic Cloud Penetration – #cloudmetoo.

Nikt nie sprawdził co ze wzmiankowanymi szachistami. Czy im powróciły w pełni, zatracone dwa lata wcześniej głosy, które zawieszały się i były przerywane, jak często się dzieje na łączach radiowo-telewizyjnych. Mimo że nie sprawiali wrażenia przerwania wypowiedzi. Wręcz przeciwnie, mówili dalej – poruszali ustami, jakby nic się nie stało – ale co nieco zdziwieni, że słyszą się tylko od środka. Głos bowiem w tych momentach rozlegał się nie z ich gardeł na zewnątrz, ale jakby bezpośrednio przez trąbkę Eustachiusza do środka ich głów (wtedy ich głosy rozlegały się z elektronicznych chmur na progu mieszkania Miecia K.), i mówili, starali się, wydawało się, że bardziej ekspresyjnie. Nikt tego nie mógł docenić, gdyż nie byli w danych momentach w ogóle słyszalni. Taka dola tych, co nie mają głosu – to bez znaczenia, iż chwilowo.

Nie byłoby nawet jak tego sprawdzić. Wiemy jedynie, że zniknęli. Wiemy jedynie, że rozpłynęli się w powietrzu. Jeden w trakcie rozmowy z żoną; drugi podczas przygotowywania projektu architektonicznego ze współpracownikiem. Wiemy także, że obydwaj, na chwilę przed zniknięciem, odzyskali w pełni swoje głosy. Na tę chwilę urwały się niezamierzane przerwy, zatarły się szumy, które nieodłącznie towarzyszą głośnikom, i głosy odzyskały swoje naturalne tembry. Tak w tamtej chwili niesłychanie brzmiące – dla żony jednego i współpracownika drugiego – że interlokutorzy dobrze to pamiętają. Natychmiast zaczęli się im przyglądać zdziwieni odmianą.

Szachiści-pasjonaci też się zdziwili i podobno obydwaj podnieśli dłonie w kierunku twarzy, zapatrzyli się gdzieś tam w dół, w siebie, przed siebie, jakby chcieli dostrzec usta. I właśnie wtedy, gdy palce niemal dotknęły warg, zniknęli. Jak zgaszony telewizor. Tym takim skupiającym się w jednym punkcie mignięciem, zaniknięciem. Jakby odpłynęli błyskawicznie w niewidoczną dal, poprzez wszelkie przeszkody.

Policja oczywiście nie dała wiary i choć spokojnie wysłuchała relacji, późniejszych indagacji rodzin i rozdrażnionego domagania się interwencji, akcji i konkretnych działań, zmierzających do odnalezienia zgub, to między sobą funkcjonariusze i prokuratorzy, oraz, nie ukrywajmy tego, adwokaci stron, pukali się w czoło i zaśmiewali się z niewybrednych żartów, które między sobą rozpuszczali. Dla nich było jasne, że zaginieni zniknęli, ale normalnie. Nie w okolicznościach fantastycznych, tylko zwyczajnie się ulotnili. Któż to wie, czy nie opuścili rodzin dla jakichś panienek, kochanek, czy kochanków. Wyjechali na jakiś turniej szachowy i dobrze się tam bawią. Albo zrobili sobie wypad w bok, tym razem na dłużej, i za jakiś czas pojawią się z powrotem cali i zdrowi. Jedynie co spłukani, może opuszczeni, albo oszukani przez wybranki, wybranków…

Lub nigdy – organizując sobie z dala od dotychczasowego życia, nowe życie. Incognito (in-koguto z nową kogutką) w jakimś odległym zakątku kraju, Europy, czy świata.

Dzieciaków w tej sprawie nie przesłuchiwano. Bo i nie miano kogo i nie łączono tych dwóch spraw, a właściwie trzech, jeśli liczyć z osobna zniknięcie szachistów. Za pożar były z pewnością odpowiedzialne, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, które z nich. Profilaktycznie wystawiono apel do rodziców dzieci z tej okolicy, aby uważali i pilnowali swych pociech. O nieszczęście nietrudno – w zabawach z prądem, materiałami łatwopalnymi i wybuchowymi, gładko i łatwo o poparzenia, porażenia, zatrucia, amputacje i przypadkową śmierć.

Gdyby ich przesłuchano, potraktowano by te relacje z równym powątpiewaniem (zdecydowanie większym, zdecydowanie!) jak relacje na temat zniknięcia szachistów. Albowiem po wybuchach, eksplozjach, przepięciach i dymach wypełniających klatkę schodową przed drzwiami mieszkania Miecia K. nastąpiło coś, co było jeszcze większym szokiem, niż te fajerwerki słuchowo-widmowe. Otóż spośród dymów, ognia, iskier elektrycznych, spośród następujących w krótkich odstępach czasu wybuchów, wyłoniły się postacie – i to prawdziwe postacie, a nie chmury elektroniczne – do tej pory jedynie zawieszone i lewitujące w progu mieszkania K. Nie to, że się tylko wyłoniły, one wyszły wprost z tego ,,dziecinnego” pandemonium, jak Arnold Schwarzenegger w Terminatorze. Bez skazy, bez uszczerbku na życiu, czy zdrowiu.

Dwaj panowie (pasjonaci-szachiści) pięknie błyskając przekazem telewizyjnego obrazu, któregoś tam stopnia D, wyszli, wdzięcznie wypłynęli i grożąc palcami, opuścili klatkę schodową Miecia K. Nie powiedzieli dzieciom: ,,I’LL-BE-BACK!”, lecz: ,,NIE IDŹCIE TĄ DROGĄ!” – nie mniej słynnym posługując się wyrażeniem…

… Co na pewien czas wyprostowało zaplątane ścieżki życia małoletnich poszukiwaczy przygód.

Którzy pod tym względem przejawiają jakże krótką pamięć. I poszukiwania, eksperymenty, wszelkie doświadczenia wracają w zakres ich drobnych rączek i wybujałych główek nazbyt prędko. Omalże tak szybko, jak powracające po rzucie bumerangi.

Gdzie poszły dwa zwidy ,,elektronowo-jonowo-jakieś-tam” i kogo jeszcze postraszyły, tego tak naprawdę nikt nie wie.

Podobno – i to są przypuszczenia niczym nie poparte – ktoś ich rozpoznał… Rozpoznawał w postaciach (no właśnie za dużo ich) jakichś prezesów, prezydentów, dyrektorów, przewodniczących, szefów wielkich korporacji, premierów, ministrów, dyktatorów (mody?), bonzów, dostojników, bossów, wodzów i przywódców wielu kategorii życia publicznego. Nie pomijając, tak się wydaje, że słusznie to tu wyodrębnimy, życia artystycznego. Oczywiście rozpoznanie nie było wprost, no może z początku, że: ,,On ci to!” Ten albo ten drugi, trzeci…

Nie było ono też skonfrontowane twarzą w twarz – wynikiem osobistego spotkania. Za każdym razem ten albo inny, rozpoznawał ich poprzez obraz telewizyjny. Z transmisji jakichś obrad, przemówień, spotkań, wykładów, filmów…

Możemy sobie wyobrazić, że byli może na pierwszy rzut oka rozpoznawalni, ale już przy drugim, trzecim spojrzeniu mogło zanikać ich podobieństwo. Obraz telewizyjny pokazywany w obrazie telewizyjnym – tu nie ma pomyłki, chodzi o obraz w obrazie – zapewne różni się od rzeczywistego. Jak mówili ci, którzy rozpoznawali swoich dawnych znajomych, przyjaciół, rodzinę, ojców, w pierwszym momencie byli przekonani, że to on, oni. Że tak im się to przedstawiało, jakby faktycznie to był ojciec, wuj, brat, przyjaciel, znajomy, czy sąsiad, ale wystarczyło się chwilę przyjrzeć i już coś było nie tak.

Za bardzo wymuskani, zbyt świetliści, jacyś tacy nierealni (tą urodą, czy byciem nazbyt wygłaskanym). Z gestem idealnym, teatralnym, nierzeczywistym, bo i nieżyciowym. Nie ich minami, słowami i całym tym anturażem ubrań, emploi, aparycji i image’u odmiennymi od tego, jak ich pamiętano.

Nie ma po co ich szukać, jak i Miecia K., który po spaleniu drzwi przeszedł przez telewizor i w chmurowym, pikselowym uporządkowaniu rozpłynął się podobnie jak tamci szachiści i wszyscy inni, których dotknęło takie przemienienie.

Podobno to prawda – kto by w to uwierzył?, kto da temu wiarę? – że ci, co zniknęli w pokrewnych sytuacjach, właśnie w tych powyżej wyszczególnionych postaciach życia publicznego się odnajdują. Podobno ta prezencja, jaką się otrzymuje przez przejście elektronicznego portalu, najlepiej się tam sprzedaje – jest pożądana i na miejscu. Nie ma lepszych, bardziej dystyngowanych i odnajdujących się w każdej niemal sytuacji postaci.

Jeśli ktoś zobaczy, że osobowość telewizyjna jest bardziej na miejscu, tym bardziej, im bardziej wymaga od niego sytuacja, można być pewnym, że to sztuczny twór. Egzemplifikowany ideał elektroniczny, cybernetyczny model powstały z prawdziwego, ludzkiego osobnika – nie android i nie człowiek. Prawdziwe egzemplarze ludzkie można poznać po jąkaniu, poceniu się, czerwienieniu twarzy i w ogóle częstej panice – nie umieniu się zachować jak należy w błyskach ramp, skoncentrowanych świateł i kamerowego zogniskowania na sobie. Nie istnieją przecież aż takie ideały – to tylko ściema i sztuczny blask. Równając do niższej wysokości, mamy pewność prawdziwej rzeczywistości, nawet gdy są miernotami. W szczególności jesteśmy pewni, że tak jest, gdy dochodzi do mrugania obrazu, jego zawieszeń, rozmycia w pikselach, iż ktoś w studiu, przed kamerą jest już telewizyjnym obrazem, a my odbieramy tylko jego kolejną emanację, kolejną transformację, kolejną odbitkę, którąś tam kopię, niemal jak klon telewizora w telewizorze, w telewizorze.

SAMSUNG CSC

 

Dlatego powyższe postacie wyszczególnione jako szefowie, przywódcy itd., są w przeważającej części zaginionymi z domów matkami, dziadkami, ojcami, córkami i synami, krewnymi i znajomymi. Nie są jeszcze tak doskonałe, żeby zupełnie były odrealnione i nie popełniały gaf. A może zostawia im się tę jakąś wspólność z ,,normalnymi” ludźmi specjalnie.

Zostawia?

Ktoś?

Może same sobie zostawiają takie ,,wspólne pole” – przynajmniej z początku.

Nie zdziwiłoby nas mocniej, po tym, co już wiemy (technika idzie szybciutko do przodu), iż telewizyjne, chmurowo-pikselowe obrazy, szczególnie tych postaci, będą z czasem coraz doskonalsze.

Ale nie spodziewajmy się za dużo

  […]

j.j.p.





Dodaj komentarz