Opowieść o Clowardzie

ptaszyk9

Jest to historia o królu, który słabym rycerzem będąc, pragnął jednak chwały i nagród w potyczkach zdobytych. Wymyślał więc sobie różne turnieje, starcia, bitwy i walczył ze złymi władcami. Z czarownikami, smokami i najprzeróżniejszymi bestiami. Wyobrażał sobie, jakie szczęście go spotka po wygranych bojach – w szczególności zejście się z jakąś nadobną dziewicą, córką któregoś zamorskiego króla – gdy powali jakąś maszkarę, dziwoląga, straszydło, które krainę tegoż zamorskiego króla dewastowały i przyprawiały onegoż o zgagę.

Rozumie się, że wcześniejsze wyprawy rycerskie, herosów poświęcenia, pospolite ruszenie, żadne pułapki, czy czarodziejskie sposoby, na nic się zdały przeciwko tym złym siłom. Dopiero jego zjawienie się, jego męska siła, ramię zbrojne w oręż i duch nielękliwy, odmieniał los tej ziemi. Na której ni stąd, ni zowąd się pojawiał i uwalniał od podłych stworzeń. Niemających i nieznających respektu do: majestatu władzy, wiary, obyczaju i prawa.

Musimy wiedzieć, że ów król żył prawie wyłącznie w wyobraźni. Nigdy nie uczestniczył w bitwach, podjazdach, wyprawach. A że wrogów jego państwu nigdy nie brakowało, ustanowił Radę, której przewodniczył marszałek koronny i dziesięciu innych dygnitarzy. Rada ta miała w swych kompetencjach wszelkie działania wojenne, obronne i wywiadowcze. I właściwie sporadycznie o swych działaniach informowała króla. Ponieważ nie znosił tych oficjalności, dla zachowania pozorów, że panuje nad swym krajem, wysłuchiwał sprawozdań. Jednakże – możemy się tego domyślać – nie chciał mieć nic wspólnego z wojną i żadnego na nią wpływu. Czuł bowiem, że może się zdradzić przed nimi (członkami Rady) swoim tchórzostwem i co za tym idzie, swoją niemocą. Dlatego przyjmował relacje coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle o nich nie chciał słyszeć. Wymigując się słowami: ,,To nic ważnego. Błahostki. Zawracacie mi głowę czymś, co dawno powinniście sami rozwiązać, wiedząc, jak ważne prowadzę dysputy z największymi filozofami. Nudzicie mnie, przyjdźcie, kiedy naprawdę kraj zagrożonym będzie. Spraw tak nieważkich nie tykam” – i innymi tego typu. Czasami, gdy faktycznie źle się działo na którejś z granic królestwa, odpowiadał im: ,,Moi ludzie cierpią. To wszystko przez waszą nieudolność. Nie żądajcie, bym ja to naprawił, bo krucho będzie z waszymi głowami. Ja kraj chciałem reformować, wzmacniać, złoty wiek dla niego uczynić, a wy wszystko partolicie.

Po czym powracał do snów na jawie. Nad tymi nocnymi nie miał panowania. I bał się ich – często budził się w nocy zlany potem i w krzykach. Znamienne, że chwile dysput z filozofami, które za młodu faktycznie w swym umyśle prowadził – wtedy, jeszcze nie będąc królem, roił sobie nawet, że zostanie najbardziej oświeconym z królów – przeminęły. Pozostały bez echa.

Obecnie przebywał w królestwie bajki. W swych wyobrażeniach walczył bez końca i co raz zdobywał serca pięknych królewskich cór. Po czym chadzał sprężystym krokiem po najwyższym murze obronnym swego ogromnego zamku. Jeśliby go wtedy ktoś dojrzał zza blanek, ujrzałby jego twarz wystawioną do słońca z szeroko otwartymi oczami. Jakby był ślepcem, lub równy Bogom i blasku najwyższych niestraszny – ani chybi odbierając wówczas hołdy nieistniejących dworów królestw, które wyzwolił.

Król Cloward, tak brzmiało jego imię, był władcą Laabuth od siedmiu już lat. Nie dorobił się jeszcze dzieci, nie miał swej królowej. Największym jego wrogiem był król Mutra, który panował w Gwintu, na południowej wyżynie – za górami Atlybrasu, odgraniczającymi obydwa państwa. Królestwo Gwintu było największym wrogiem Laabuth. Z innymi swoimi sąsiadami Laabuth czasem toczyło wojny, czasem zawierało przymierza i łapało oddech w czasach pokoju. Jedynie z Gwintu wojna nie wygasła od momentu objęcia tronu przez Clowarda, po śmierci jego ojca.

Na koronacji Clowarda obecny był król Mutra – jak i wielu sąsiednich władców i dygnitarzy – i gdy gratulował Clowardowi słowami: «Byś nigdy nie uląkł się, choćby najstraszniejszego wroga.» Cloward odpowiedział mu słowami, znanymi mu od młodocianych obcowań z myślami światłych mężów: «Kropla skałę drąży, ale giętkiego drzewa nie złamie nawet najmocniejsza wichura.» Na co Mutra – a znany był z obrazy – spytał: «A cóż to znaczy?» Cloward chciał już wyjaśnić swe słowa, lecz zdjął go taki strach przed gniewnym wyrazem twarzy Mutry, że rozsypał się z resztek odwagi. Nabrał powietrza w usta, spróbował się przełamać i w takich słowach mu odpowiedział, szczerze się jąkając: «Że ska-ka-skała, nono jest, jak wiewiesz królu… a wo-woda wypłukuje… No iii, na-nanawet wi-wicher… choćbyś się ugiął, nie-nie złamie, boś giętki… i-i-i… I nawet u-uporczy-czywe twe nachychy-lelenie, tak, popopoddanie…» W tym momencie Mutra przerwał mu wrzaskiem: «Cooo?»

Cloward zbladł, poczuł słabnięcie w kolanach i pot zimno skraplający się pod szatami. Mimo tego podjął wysiłek wytłumaczenia swych poprzednich słów, a nowe słowa nie mniej drgały bełkotem spietranego jąkały: «Że-że jak u-upo-popoporczywy… ale jak, nonono jesteś wytrw-wywytrwały, uginasz się choćby wiatr, wo-wowoda, tatatak popo kropli…» Ponownie mu przerwał Mutra: «Co?» – ryknął. Cloward kontynuował swoje: «Żeżeże ugiginasz siesiesię, jakbyś był już popopo-bity. No nono, tata-tak popo-powalony, alele tak nananaprawdę…» Ostatni raz przerwał mu Mutra: «Nigdy nicponiu nikt mnie nie pobił i zapamiętaj to sobie. Nie dasz mi rady. Raz i na zawsze wrogi, aż cię usiekę» – donośnie i gniewnie rzucił Mutra i oddalając się z koronacyjnego przyjęcia, jeszcze krzyknął z oddali: «Ja mam się ugiąć przed tobą? Niedoczekanie twoje nicponiu!!!»

Zasiadając na konie, powiedział do swych towarzyszy: «Oblewa mnie wodą i wyzywa od marnych roślin. Nie zemrę, póki go na tamten świat nie wyprawię.» Towarzysze jego, zrozumiawszy słowa Clowarda, nie podejmowali nawet próby wytłumaczenia Mutrze ich sensu. Znali jego obrazy i wiedzieli, że jak już w nie wpadnie, lepiej trzymać buzię na kłódkę i język za zębami, bo można stracić i jedno i drugie. O trzecim… już nie mówiąc.

Jak się okazało obraza Mutry – nawiasem mówiąc, on się obrażał błyskawicznie i równie błyskawicznie mu przechodziło – nie przeszła. Najpewniej dlatego, że otrzymał list, który miał być przeprosinami, a objawił się epistołą rozdrapującą ranę. Miechem, który zarzewie rozdmuchał i stał się śmiertelną obrazą króla Mutry. A brzmiał ten liścik tak oto:

,,Ja, nowo obrany i Najjaśniejszy z władców na ziemi, Król Cloward. Najjaśniejszy i najbardziej w przyszłości będąc Oświecony, nie rozumiem Twego wzburzenia, na tak głupie i jakże proste słowa, którem onegdaj, przy Mej koronacji, wypowiedział do Ciebie. Wybacz zatem Panie. Wiedząc, Żeś nie uczony, wyjaśnię. Woda drążąca skałę – znaczy cierpliwość w dążeniu do celu. Natomiast giętkiego drzewa nie złamie nawet wichura – znaczy odporność i ukrytą siłę. Bo jak wiadomo, jakbyś był najtwardszym nawet drzewem, ulegniesz i złamiesz się pod silniejszą mocą. A giętkie, niby takie słabe i wiotkie, nagnie swą istotę, swe elastyczne drewno i wytrzyma.”

Mutra odpisał: ,,Król Mutra do nicponia Clowarda te oto słowa śle. Miej się na baczności. Ty, który nadałeś sobie przeróżne tytuły nic jeszcze w polu nie udowadniając – wrogiem mym jesteś. Nazwałeś mnie głupcem, nieuczonym. Dodam więc w prostych słowach, że będę drążył twą skałkę, tę twoją Laabuth, aż ją zdobędę. I nie urągaj mi, że się złamię. Ty szczecinko, nicponiu, ja mam się złamać…!!! Twardszym ja niż głaz i nikomu się nie ugnę. Ty mnie nie przetrzymasz.”

To tylko krótka charakterystyka genezy sporu tych dwóch królów – sporu mającego charakter państwowy i swą kontynuację na polach bitewnych.

Wojna, która później wybuchła trwała w najlepsze i trwa do dziś (dziś jedynie w zmienionej szczególikami formie). Ponieważ trwała tak długo, Cloward już niejako się do niej przyzwyczaił. Właściwie niewiele o niej wiedział. Jak wiemy, był zajęty swoimi, ważniejszymi sprawami – ,,bujaniem w obłokach”. Niewiele o niej wiedział również i przez to, że Rada nie miała pojęcia, jak mu te wiadomości ma przekazywać, kiedy on nie chciał o nich słyszeć. Dodać jeszcze wypada, że będąc głową państwa, nie ma się czasu na płoche zajęcia. Tak bywa w innych przypadkach, niezwiązanych z wojną (lecz on nie chciał o niej słyszeć) – więc zabrakło mu również czasu na głębsze rozważenie skutków przegranej batalii. Zbyt był pochłonięty swoją dostojnością, zdobywaniem dam serca – co rusz to innej – i marzeniami o swej wielkości.

Większość czasu Cloward poświęcał swym rojeniom o wybrance, fantazjom o kandydatce na żonę – w jego królestwie równych mu nie było – którą zdobywa po niesłychanych trudach i niebezpieczeństwach. W wygranych zmaganiach, z urojonymi dziwadłami i niewyobrażalnymi wrogami. Jednak nie odizolował się zupełnie od życia dworskiego. Uczestniczył w tańcach, ucztach, teatralnych przedstawieniach, oraz czasem w polowaniu na zające – jedyny rodzaj polowań, którym się upajał i uprawiał z pasją. Grywał w różne gry, bawił się z dziećmi dworskich dygnitarzy – byle nie za długo. Tak naprawdę nie znosił cudzych dzieci, a własnych jeszcze nie miał.

Ponadto uwielbiał się ubierać, przebierać, dekorować w najdziwniejsze dodatki do strojów. I później w nich paradować po salach – tylko w tej części zamku, która wyłącznie jemu była przeznaczona. Oprócz strachu i marzeń o sławie w boju osiągniętej cechowała go wstydliwość i rodzaj przewrotnej wstrzemięźliwości, które to cechy nie pozwalały mu na paradowanie na widoku publicznym w swych, nieprzystających królowi strojach. W tych sukniach niemalże kobiecych, generalskich płaszczach niczym smocze skrzydła, kapeluszach co góry i lasy mogłyby się im kłaniać. We wstążkach, w bucikach na niewielkim obcasie, albo koturnowych grubasach, w podwiązkach, majtasach, girlandach z kutasów przyszytych. Z perłami we włosy wplecionymi, w rękawiczkach, z pejczami ze złotym włosiem, w maskach przykrywających oczy, całą twarz, lub bez, za to umalowany. W welonach przykrywających odkryte ciało to tu to tam lub ze srebrnych nici zrobionych siateczkach, w szalach z futer i tym podobnych. I w jakże w wielu innych bogatych przeróżnych strojach i dodatkach… Tańczył w tej swojej enklawie do przygrywającej mu muzyki, wśród rozrzuconych główek róż. Innymi razy przebierał się wojskowo, po rycersku. Zależnie od humoru obierał sobie postać, jaką miał przedstawiać. Niewątpliwie nigdy nie odczuwał tego za poniżenie swojej osoby – jeśliby nawet miał to być zwykły piechur. Ponieważ był przekonany, że nadaje tej postaci cechy wyższe, bohaterskie, wybitne. I wiedział, że wszyscy wiedzą – nawet jeśli obecnymi byli tylko on i grupka królewskich muzykantów, z nakazanym, pod groźbą dekapitacji, zachowaniem tajemnicy – iż to właśnie on, Cloward uciekł się do podstępu i pod przykrywką chce podejść wyimaginowanego wroga. Walczył na tych samych podłogach, w innych momentach usłanych różami, które obecnie zaścielały kule armatnie, porzucone uzbrojenie, puste beczułki po prochu (pozostawiona w nich odrobinka prochu, mogła kosztować życie jego osobistego sługę, który całą inscenizację, każdorazowo inaczej dla Clowarda szykował), poprzetykana była manekinami żołnierzy, niby nieżywych rycerzy (prawdziwych trupów się lękał i brzydził) i w ustawione makiety udające żywych wrogów, oraz najprzeróżniejsze potwory.

Tańce, przebieranki, inscenizowane boje, były tylko wypełnieniem – realnym uzupełnieniem jego rojeń, którym poświęcał najwięcej czasu. Ponieważ jednak rojenia rojeniami, a architektoniki rzeczywistości najlepszy sen i najpłodniejsza wyobraźnia nie potrafi zastąpić, odczuwał głód prawdziwych doznań, od których paradoksalnie stronił. Zatem poszukiwał kogoś, kto jego wyobraźnię wzmocni, nada im pewną dotykalną strukturę. Jego zaufani słudzy od lat mu sprowadzali magików, wróży, czarownice, alchemików, jasnowidzów i czarnowidzów, przeróżnej maści guślarzy, którzy w swych szklanych kulach pokazywali, lubo i nie, jego przyszłość wojenną. Wprowadzali go w trans, wyczarowywali dziwadła, które ubijał – jako że nie były prawdziwe, nie bał się ich. Nigdy natomiast nie pozwolił na sobie zastosować specyfików, które według tamtych, pozwoliłyby poczuć spotkanie z niebezpieczeństwem jakże realnie. Bał się otrucia. Ale nawet jakby nie został otruty, nikt z nich – mimo, że dziać się to miało tylko w sferze psychicznej – i wiedział to bez pytania – nie mógł mu zagwarantować, że się śmiertelnie nie przelęknie jakiejś bestii, zrodzonej z czarnych lochów snów.

I tak wiódł swe życie przeplatane strachem i czynami najwyższej chwały. Samotnie, ale z jakże ogromną ilością przepięknych księżniczek, których krainy wyzwolił, a ich serca złamał – na odległość i raczej pod przymkniętymi powiekami, albo urobionymi z kłębiastych chmur. Przepędzał czas na zabawie i w tańcach, w grach wojennych, potyczkach i śmiertelnych zwarciach z bestiami, w miłosnych uściskach z powietrzem w pościeli i właściwie przeokropnie samotny i niezadowolony z braku uszanowania jakie, zgadywał, powinno być jego udziałem.

Pewnego dnia, do tegoż że słabego rycerza – w najjaśniejszej, królewskiej osobie – przyprowadzono czarownicę, która podobno znała sposób na prawdziwe, a nie udawane tylko potyczki. Farfarella – tak miała na imię czarowna niewiasta – magiczna jędzucha roztoczyła przed nim wizje ze swej szklistej kuli. O bojach, które mógł prowadzić autentycznie, w rzeczywistym czasie i rzeczywistym wymiarze. Pod przybraniem jej czarodziejskiej peleryny, bez uszczerbku dla własnego zdrowia, mógł staczać realne boje na polach, na udeptanej ziemi, brać szturmem namacalne, istniejące gdzieś tam w przestrzeni zamki, baszty, wrogie bastiony. Przechodzić przez płonące ziemie, zaczarowane wykroty, tajnie i pułapki, oraz rzucane uroki bez szwanku na duszy i ciele. Zdobywając tym prawdziwą chwałę i może niejedno dziewicze serce, faktycznie istniejących królewien. W to mu graj – po tylu latach fantazjowania był bardzo wybredny i nie chciał się wiązać na stałe bez próby. Już widział się, jak ćwiartuje swym mieczem gigantów, smoki wszelkiej maści, nieprzeliczone szeregi okrutnych wojów, a i nawet co pomniejszych, złośliwych Bogów.

Założył dla próby pelerynkę i ujrzał siebie odmienionego. Clowarda nie do poznaki. Walecznego, ze srogim spojrzeniem w oku, surowym obliczem, z zaprawionym ciałem, z mieczem i tarczą niejedną potyczkę i bitwę mającymi za sobą. Zapragnął, już i teraz, wypróbować swego szczęścia w walce, co mu usłużnie zadość Farfarella uczyniła.

Od tego momentu co rusz zwyciężał w żywym, nieudawanym świecie. No, może nie co dzień. Bo każdy wysiłek, choć w magicznie przybranym wymiarze swojej cielesności, nadwątlał jego siły w niemagicznym świecie, a i emocji tam było co niemiara. To bił się z potworami, które swymi cielskami wskroś calutkie niebo zasłaniały. Próbującymi capnąć go swymi szponami, rzucając w niego urokami tak srogimi, że powietrze wokół niego paliło się, jakby siarka i kwas rodziły się z parowania wody. To stawiał czoła smoczym pomiotom, które zalewały ogniem i trującymi wyziewami całe połacie krajów, jak okiem sięgnąć, i obracały ziemie po horyzonty w zgliszcza i pożogę. Z magami-okrutnikami mocował się po całych dniach, wystawiając swój hart ducha na przeokropne wstrząsy. I niejednokrotnie, już prawie zmrożony strachem chciał pierzchać. Lecz pelerynka odmieniała nie tylko jego stan zewnętrzny, ale też jego siły wewnętrzne i w mgnieniu chwilki, szybszej niż mrugnięcie okiem, bez obawy, rzucał się w wir przeciwności, obracając je za każdym razem na swą korzyść.

Już po dwóch miesiącach w tysiącach mógł liczyć trupem położonych rycerzy armii nieprzyjacielskich, dziesiątki bastionów i zamczysk zdobytych, lub wysadzonych z orbit, oraz sporą liczbę zgładzonych, niewyobrażalnych – aż do tej pory – monstrualnych potworów. A zdobyte ogromy chwały i nieprzeliczone bogactwa kruszców jakby dla legionu herosów. Które po ściągnięciu pelerynki nie znikały w odmętach gasnącej kryształowej kuli. Ileż księżniczek zdeflorowanych, zadowolonych i uszczęśliwionych… Bo tak mu radych po uwolnieniu ich ziem ojczystych od jakże przeokropnych, odrażających bestii i ciemiężycieli, że zapominających o stosownej godności przynależnej każdej szlachetnie urodzonej białogłowie (chyba że to pusty frazes…). Zarazem nieszczęśliwych nagłym i nieodwołalnym, w przeważającej ilości przypadków, zniknięciem bohaterskiego króla. Oswobodziciela i kochanka Clowarda.

Pewnego dnia wiedźma-czaruchna rzekła mu:

– Królu Clowardzie, marzysz o boskiej królewnie, o cudzie, którego jesteś godny, o dziewicy najpiękniejszej na świecie, którą chciałbyś być obdarzony za swe nieprzeciętne czyny… Nie dziw się, że znam twoją tajemnicę. Przed tą kulą najskrytsze myśli władców z tego świata i nie z tego świata skryć się nie mogą. Masz możliwość dopiąć swego i zdobyć krasą księżniczkę jakiejś do tej pory nie widział. Królewiątko niewinne i delikatne a bogate, że z ogromnym trudem, jeśli to w ogóle możliwe, abyś takie bogactwa, jakie ona posiada, mógł zdobyć gdzie indziej… I kiedykolwiek – dodała tajemniczo. – Za górami, na południe od twojego, jest królestwo Gwintu króla Mutry, które, od pewnego czasu, nawiedził i nieustannie teraz prześladuje smok-mag.

Cloward się wzdrygnął, a że był bez pelerynki, od razu strach go chwycił i oblał się potem.

– Czarci to syn – ciągnęła czarowna jędza. – Raz mający postać smoka z głową gdzie ogon, a ogon gdzie głowa. Innym razem przeobrażony w maga niepozornej, ulotnej zdawałoby się postury. Okrutnie on chrzci cały lud, nie pomijając dóbr samego króla Mutry. Ten ci to, król Mutra, ogłosił wszem, że kto ubije potworniaka, ten zdobędzie rączkę księżniczki. Odda swą jedyną córkę owemu śmiałkowi i bohaterowi. I królestwo mu odda. Jeśli nie całe to przynajmniej połowę.

Jedyną rzeczą, której nigdy Cloward w swoich marzeniach nie przedsiębrał, była jakakolwiek styczność z Gwintu i królem Mutrą. Obraz srogiego oblicza Mutry z czasu koronacji tak go przeraził, że opędzał się od niego do tej pory i poza momentami nocnych zmor, oraz relacjami Rady, sam nigdy w myślach nie wypływał na tak niebezpieczne wody związane z Gwintu, czy osobiście z królem Mutrą.

– Farfarello, jędzo ognistojęzyczna – odparł król Cloward – nie wiesz, żeśmy nieprzyjacioły z Mutrą?! Że on dybie na moje królestwo i na moje życie?! Że Rada Koronna za nic nie pozwoli, abym się z nim potykał? On to, ten szczwany lis, podsunął ci propozycję, byś mnie wystawiła pod jego hartowaną stal…?! Bym ja, młody jeszcze król, zginął w boju od jego nieznającej litości ręki?! Przeklęta babo, chyba każę cię ściąć!

– Clowardzie nie unoś się – odpowiada jędzucha. – Nieszczęsna ja, po cóż by mi to było? Jak ty pochwał w boju i dziewic po tychże, ja jeno dobroci króla pragnę, któremu służę.

– To nie wiesz, psiawiaro – krzyczał Cloward, całkiem już rozstrojony – że on bitny, mocny i kto stanie z nim w szranki, nijak nie uchodzi, zali ubitym?!!!

– Panie…

– Nie panuj mi tu – wściekły Cloward rzucał się wokół czaruchny – ścierwojadzie! Toż on żadnej córki nie posiada! A i o żadnym potworze, czy złym magu okrutnym na jego łonie, królewskich posiadłościach Gwintu, nic nie słyszałem!

– Królu, rozpytaj swoich doradców… Jeżeli nikt z nich nie słyszał o rozporządzeniu króla Mutry, o smoku i magu, to wyślij swych zaufanych szpiegów do Gwintu. Z pierwszej ręki otrzymasz wiadomości.

– Głupiaś zieleniarko, bo nie słyszysz lub udajesz, com rzekł do ciebie!

– A, o córce…

– O córce… On nie ma żadnej córki!!!

– Królu nie unoś się i wybacz mi biednej. Mutra posiada córkę, lecz chowała się skrycie. Dopiero niedawno obwieszczono, rok będzie, że król córkę ma i na dwór zjechała w asyście. Przyjęcie było tak ogromne, jakby król wesele dla niej urządził, bo i weselono się niezmiern…

– I co, tego też moi doradcy nie wiedzą? – przerwał jej. – Mam Radę pytać, słać szpiegów?

– A pytać, pytać. Oni pewno wiedzą.

Król był zły. Czuł, że zdradził się z tchórzostwem przed tą, z cmentarzysk wziętą, czarownicą. Nic już nie mówiąc, ruszył na spotkanie z Radą Koronną, którą niezwłocznie zwołał.

Co prawda Rada niewiele słyszała o magu, czy smoku, ino bujdy podszyte pogłoskami i plotki przeplecione nieprawdopodobieństwami iście z dawnych czasów. Ale o księżniczce Deriljinie i owszem, od jakiegoś czasu. Zaraz to też, na rozkaz Clowarda, wysłano zaufanych i przebiegłych szpiegów, aby z Gwintu bezpośrednio, wieści do uszu królewskich dojść mogły, co tam się dzieje.

Na zapytania Króla, czemuż to Rada nierada była nic o córce Mutry mu wspomnieć. Marszałek koronny odrzekł, iż: «Najjaśniejszy Król sam nierad był słuchać wieści z Gwintu płynących. A już na samo wspomnienie o Mutrze bladł ze złości. Rada, mając wszelkie pełnomocnictwa, udzielone specjalną uchwałą pod dyktando i przez złożony podpis Jego Królewskiej Mości, sama, rada czy nierada, o rady do Króla się nie zwracała. A co za tym idzie, również Go o żadnych wynikających stąd własnych radach i uchwałach nie informowała, jako też o informacjach z Gwintu płynących. Co teraz rozumiejąc, Rada, nierada z tego stanu rzeczy, rada by była wszystko odwołać, wraz z wszelkimi pełnomocnictwami w sprawach Gwintu i o radę u Króla zabiegać.»

Król przyjął wyjaśnienia machnięciem ręki i niekontent, wrócił do Farfarelli. Na co ona ukazała mu w kryształowym odbiciu przepiękną księżniczkę Deriljinę, zatroskaną twarz, lecz jakże srogą króla Mutry, postać-widmo smoka, oraz spalone krainy Gwintu, jakby ktoś rozlał i podpalił jakowąś wodę ognistą. W wielu regionach pozostał jeno – szmat wyjałowionej ziemi. Czarnej i smolistej. A i krocie tam ogrodów poniszczonych, ludzi poturbowanych, zwierząt ubitych, że co chwilę wrzask i płacz się oczom Clowarda przedstawiał.

Swoiste piekło nie ominęło niektórych zamków Gwintu. Tak że kamień na kamieniu ino się ostał, jakby ktoś ogromne kopce usypał. I co się zowie chaos tam zapanował. Tak na widok smoka, każden chaotycznie i w zupełnej rozsypce pierzchał. Panoszył się tam strach, panika i przerażenie.

– A mów mi tu prawdę – rzekł Cloward – bo żadnej innej wieści, niźli prawda jako taka, nie chcę. Czy to Mutra sam… tego smoka powalić nie zdoła?

– On już w latach posunięty i ręka mu mdleje, gdy dłużej miecz utrzymać musi. Stanąć może by i stanął, i czoło wystawił na razy… Wszak doradcy królewscy, przejęci trwogą, że po nim bezkrólewie zawita do Gwintu odradzają… Deriljina młoda, niezdolna do rządów… Żadnego dzielnego męża tam nie ma, który usiekłby bestię. Tych, którzy mu stawili czoła, smok-mag rozszarpał… Księżniczka sama może zginąć z łapsk smoko-maga, gdy króla zabraknie, który ostatkiem sił powstrzymuje jeszcze królestwo przed całkowitym rozpadem… Wyperswadowano mu jakąkolwiek potyczkę z bestią, a i on zdał sobie sprawę, że zginąć łatwo… No bo kto po nim utrzyma państwo w porządku i córce jego nie pozwoli sczeznąć od tej bestii, lub w bratobójczych walkach?

Cloward głęboko się zamyślił nad niemożnością, która spowiła jego, nieledwie odwiecznego wroga Mutrę, a przyglądając się postaci jakże przyjemnej księżniczki, bardzo jej zapragnął.

– Czyliż ja dam radę temu smokowi… A nawet jeśli, to czy na mój widok Mutra nie odzyska sił i mię w zamian nie zgładzi? – cichym głosem spytał Farfarelli.

– Panie, nie doceniasz listów pochwalnych, które ślą do ciebie książęta i królowie? – Farfarella specjalnie nie wspomniała o tych listach, które domagały się ożenku od Clowarda, w związku z jego przyrzeczeniami i zdobyciem przez niego cnót, królewskich i książęcych cór. – Nie przekonują cię listy od zwykłych ludzi z tych regionów, które ci ślą w podzięce za uwolnienie ich krain od złych i potwornych maszkaron?

– A co tam te listy, nie są że one bajeniami?

– A złoto czy parszywe? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, Farfarella.

– Kolor, waga i metaliczność kruszcu bez zarzutu.

– A inne świecidełka czyż fantasmagorią?

– Nic a nic. Niektórych okazów nikt w życiu lepszych nie widział na oczy – potwierdził Cloward.

– Czy pelerynka złą jest zbroją?

– Pancerna ona aż nadto. Nie znam ognia, który stopić by ją potrafił.

– Czy i hart ducha nie potężnie wzmocniony?

Cloward zbladł trochę, odwrócił się na pięcie i odrzekł:

– Przyjdę tu jutro… Popatrzeć trochę na krasną dziewicę.

*

Haczyk rzucony, wab się na nim wije, Cloward codziennie coraz częściej i dłużej tymi chwilami żyje. W kuliste szkiełko swój wzrok wbija i urok pięknej dziewczyny łapczywie spija.

W końcu umyślni szpiedzy chyłkiem przez chwilkę spijając wieści w Gwincie, przy gwincie flaszek z tamtejszą ludnością, po gospodach, po ogrodach, przy ogniskach i na drogach, chyżo wracają by wieść, oto taką królowi przedłożyć:

,,Że straszny pan Jaki, mag, czarodziej taki, o ziobrach ze stali, a oczach drobnej kanalii, czy to pod swą postacią, czy pod smoczą skórką, panoszy się po kraju. Gdzie się pojawi, tam kraj świeci pustką. Odwraca się porządek rzeczy i wszystko w przepaść leci. A gdy się ziemia wyświeci, wypali, tam ino zgliszcza, a z trupów pełno robali.”

Cloward już pewien swego, również z gwintu pije. Za Gwintu krainę i za Deriljinę. Upity nieco trunkiem i łatwą fantazją, coraz częściej zjawia się przed Farfarellą, by lico księżniczki oglądać… Trzeba podjąć decyzję, lecz waha się jeszcze.

,,Dobra, nic nie tracę, jeśli to ino bajki… Ale złoto prawdziwe” – mówił sobie i siebie przekonywał – ,,klejnot przecudowny. Nawet ten ząb smoczy, co go na szyi noszę, prawdziwy…”

,,Dam radę smokowi i magowi również” – zapada w nim decyzja o podjęciu wyprawy na bestię, w Gwincie się panoszącą. ,,A Mutra” – myśli sobie – ,,jeśli nie odda córki, tak poczuje w sobie ten ostry metal, jakim, w mej prawicy dzierżąc, pod tą pelerynką, zarzynał tysiące chwalebnych mocarzy, wywijając przednio, że uch…”

Zarzucił pelerynkę, spojrzał w kulę krzynkę i już go poniosły wiatry, wichry, czarodziejskie miotły. Co rychlej był przed smokiem, smok łypie złym okiem. Smok czarny, gdzieniegdzie zgniłą zielenią podszyty, ruszył na niego swym tyłem. Potężnie machnął ogonem, uderzył, aż zachrzęściły blachy i spojenia kirysu Clowarda. Buchnął ogniem z ogona – tam gdzie jego głowa była. Ogromny gorąc i okropny zaduch – wstrzymany przez króla tarczą, w lewej dłoni dzierżoną – opatulił jego postać przez chwilę jak bąbel. I prysł na wszystkie strony lawą, bez mała wybuch wulkanu uwieczniając. Jednak gdy smok drugi raz wprowadził w ruch swój ogon-łeb i natarł, Cloward rzucił się do przodu i zrobił fikołka – przewalając się przez prawe ramię na ziemię. Wstał lekko i natarł na niego. Zwarł się tarczą i mieczem rąbnął, w przelatujący tuż nad nim ogon. W punkt gdzie łączył się z głową. Obrót, w który wprawił swoje ciało, dał mu taki impet, by jednym zamachem uciąć łeb smoczysku. Który to łeb z potężnym świstem poleciał gdzieś na stronę. Ciało zaś z ogonem-szyją i właściwym, króciutkim ogonkiem, w miejscu, gdzie zwykle bywa głowa, nagle sflaczało i prysło w odbłyskach.

Cloward uśmiechnięty i zadowolony wstał i spogląda w dymy. Zapewne będąc już myślą przy nagrodzie. Nagle z tych po smoczych dymów wychodzi sama Deriljina. Po chwili wyskakuje rześko i król Mutra, do łez się zaśmiewając.

,,A pokażę ja mu, gdzie raki zimują” – myśli Cloward. ,,Naigrawa się ze mnie, gdym ja całą krainę uwolnił. I zapewne… i również jego samego od smoka uratował. Pewnie mi teraz księżniczki nie będzie chciał oddać.”

Staje przed Mutrą i mówić chce, ale głos mu w gardle więźnie – a przy tym ręce z emocji słabe, że same opadają – i ledwie szepcze:

– Co podstępny łotrze, odmówisz mi teraz rączki księżniczki Deriljiny?

– A bierz ją sobie, jeśli chcesz – donośnie się śmiejąc, wykrzykuje Mutra i wskazuje na księżniczkę. W tym samym momencie Deriljina, jakby tknięta przez mgławe zgęszczenie powietrza, zamienia się w Farfarellę.

– Co, co to… – krzyczy zranionym głosem Cloward. – Nie może być. To kpina, to żart – i pełen oburzenia podnosi miecz… Lecz co to…? To kpina, to żart.

Miecz to napowietrzna laseczka.

Nie może być, jego krzepy też już nie ma. Rączki jak chude patyczki, a kirys to zwykła bluzeczka. I ze wzniesioną błazeńsko prawiczką cofa się wolno, krok po kroku. Jednakże Mutra jest szybki niczym błyskawica. W bluzeczkę kieruje się iglica – Mutry ostra szpada. Cloward już nie zawada, tak kończy się długa zwada.

Cloward przebity, za pierś się chwyta. Spogląda na Mutrę, tamten na niego spogląda. Cloward ogląda się w bok i pyta:

– Farfarello, jakże to tak… Żadnej szkody odczuć… w pelerynce… nie miałem zaznać… A tu znać… że w objęcia śmierci trza ducha zdać.

– W pelerynce i owszem, żadnej szkody zaznać się nie da. Chyba że tak jak król Mutra, zrównoważył twoją, zakładając swoją… Małe oszustwo z księżniczką mi wybacz. Narażając państwo na okropnego smoka, dodam, że prawdziwego, trzeba było dopiąć swego. Większym kłamstwem bym się posłużyła, gdyby zbyt odwlekała się ta, jakże wspaniała dla Mutry chwila. I sprawiedliwa dla tchórza, który rojąc o podbojach, zdobyczach, kochankach i dziewicach, na co dzień w łajnie nie czynu się nurzał.

(W tym momencie gdzieś tam w specjalnym skarbcu, całość bogactwa, jaką za sprawą Farfarelli zdobył Cloward, rozwiała się niczym dym na wietrze.)

*

Na tym się kończy o Clowardzie mowa. Podobnie do niego skończy każda indycza głowa (malowana w obce piórka: Kaczka-dziwaczka). Gdy mały człowiek rządzi, tam nierządem trąci. Farfarella-ole! To prawie gryps, delfin, motylek, motyl nocny, dziwka i jej goryle, alfons i jego rewir. Taka mucha, co pscy na nosie. I koniec…

*

Jeszcze tylko tyle, że zaraz po tym wydarzeniu król Mutra pożegnał się z życiem – nie zdobywając Laabuth. Nie wytrzymało mu serce ze szczęścia, że pobił w końcu Clowarda. A ponieważ do tej pory – prawie od ośmiu lat – zajęty był nienawiścią do niego i ciągłą wojną z Laabuth, nie spłodził żadnych dzieci i w bezkrólewiu pozostawił Gwintu, które popadło w wyniszczającą wojnę domową.

Wojna domowa objęła również Laabuth, lecz z zupełnie innego powodu niż bezkrólewie w Gwincie. Ponieważ Cloward, przez czarodziejską pelerynkę czaruchny Farfarelli, zdobył wiele dziewiczych serc, cór władców królestw i księstw na całym świecie, które wyswobodził, zrodziło się z tych krótkotrwałych związków wielu równoprawnych dziedziców i dziedziczek. Którzy domagali się swych praw do korony Laabuth. Przez to ogromna ilość towarzystw, partii, organizacji, frakcji i popleczników tych, albo innych pogrobowców i wojna, której końca nie widać.

Woda drążąca skałę (w przypadku obu królów, a jeszcze bardziej ich królestw) rozpuściła ją do cna. I połamała ich drzewa na zszarpane wiechcie.

*

– Iiihhaa – zarżało powietrze. – Tę opowiastkę wyłożyłem wam ja. Słynny z poczucia humoru i obowiązku, sławny koń senator, prawodawca i mecenas sztuki, Incitatus Wielki. Iiihhaa… Kto w obłędzie w błędzie tkwi i rozrzuca się przy tym, jakby najpiękniejsze piruety kręcił, zapada się głębiej – jako to w grzęzawiskach. Iiiihhhaaaa… Nie trzeba chyba dodawać, że Laabuth i Gwintu, to dwie strony tego samego medalu. Albo z innej strony to ujmując, to gwint widziany od środka i od zewnątrz…

Na zdrowie – głupiej krowie! Iiihhaa-hahahahaha…

j.j.p.


Dodaj komentarz