Stary człowiek

(fragment – 4/5)

Stary człowiek nie chce umierać. Tak się jakoś przyzwyczaił do życia, że choć niewiele już z niego ma, trudno mu jest pogodzić się z myślą o odejściu. Właściwie nic już go nie cieszy; więcej martwi, bo przynosi długo odgrywane partytury bólu.

Bóle są dwa – właściwie nawet trzy. Fizyczny bywa straszny i jakby je porównywać, to ,,duchowy” może się za nim schować i jedynie wychylać zza tamtego pośladków, jeśli wespnie się na palce na stołku. Bywa wszakże, gdy ból fizyczny przytępił już zmysły, że wychyla się ból ,,duchowy” i rośnie. Nigdy nie urasta tak wielki, jak jego krewny. Przychodzi jego kres i choć nie zanika, wywołuje trzeci, najpotężniejszy z triady bólów. Ból – określmy to tak – odczuwania ,,przestrzeni” poprzez dławioną duszę. Mierzenia się z tajemniczymi wymiarami, magicznymi przeobrażeniami ,,znanego sobie – byłego…” – niech będzie, że metafizyczny. Powiedzmy przy tym, że odbywa się to w przestrzeni przeszłej i obecnej… I kto wie, może przyszłej – wymieszanej sylabami nieznanych zaklęć.

Przyprawiony zmęczonymi członkami przez ,,fizyka”, zamieszany łyżką przez ,,duchowego”, trzeci, mieszankę w nim zawartą, zaczyna podgrzewać. Podgrzewać, aż zagotuje. A wywar z tego powstały sam płonie. I wysusza łzy.

,,Fizyka” łzy są wyciskane, jak się ściska z całej mocy cytrynę – powolutku, zdecydowanie, do ostatniej kropli, która rzadko pojawia się jako ostatnia. ,,Duchowego” łzy wylewają się, jak z przepełnionej czary, w dodatku stojącej na niepewnym gruncie. Czasem jest ich troszkę i tylko tkwią przyczepione do siwych rzęs. Czasem nie ma ich prawie wcale, tylko oczy szklą się jak u młodych zakochanych. Albo, gdy przychodzą te paroksyzmowe chwile, frenetycznie wylewają się jakby ze źródełka i płyną ze zwieszonej głowy, wstrząsanej drgawkowymi atakami gwałtownych napięć przepony.

Po ,,metafizyku” łez nie ma. Oczy są suche – przekrwione, ale suche. Nie znaczy, że nie ma ich wcale.

Ten ból jest dla staruszka najgorszy. Wszystko rozgrywa się wewnątrz, to i łzy wylewa on fontannami do środka. Podgrzany wywar, w zamkniętym obiekcie, z którego ciecze nie mają ujścia, zaczyna buzować niczym zwariowany bączek. Rosnącym bąblem rozlewa się na całą istotę i dziw, że nigdy do tej pory kocioł, którym jest w istocie, nie wybuchł. Każdy neuron, każda najdrobniejsza komórka, każdy zwitek białkowy objęty takim pożarem nie rozpadał się jednak. Trudno w to uwierzyć. Niejedyny to przykład. Podobnych do tego staruszka jest wielu.

Dziś. Teraz właśnie. Metabąbel już urósł. Kocioł płonął, zdolny pociągnąć pokaźnej kubatury skład wagonów. Dziś przebieg zapłonu był inny. Jeden z triady w ogóle się nie pojawił. Może zawstydzony siłą trzeciego z nich. Może dziś chciał się wywyższyć nad duchowym nie siłą, lecz nieobecnością, albo ponownie kwestionował możliwość pojawienia się trzeciego bez niego – co już mu się zdarzało, nigdy nie pojmując, jak to jest możliwe bez jego udziału.

Nie dziś. Dziś zawstydził się okrucieństwem rodziny względem starego człowieka. Nie chciał przykładać swoich szponów do tego, co najbliżsi krewni postanowili zrobić – ,,własnymi palcami zamierzeń” – ojcu, dziadkowi, pradziadkowi, wujowi, kuzynowi… Rodzina była duża. On, ,,fizyk”, jeden. Nie chciał dziś rywalizować z tyloma żelaznymi obręczami, w jakie każdy z nich się zaopatrzył. Nawet te małe bąble, chłopcy i dziewczynki, dzierżyli po parze żelaznych szczypiec i żadne nie protestowało: To dziadziuś/pradziadziuś!!! To nasz ukochany…!!! Tak nie wolno…!!! Nie wolno!!!

Dorośli też nie protestowali, nawet z twarzami z lekka uśmiechniętymi deliberowali o tradycji i jak to się dziś odbędzie.

<<Czy szybko – zapytywali – czy wolno?>> <<Byle szybciej. Byle długo się nie męczył. Tak, byle się nie męczył – potakiwali.>> <<Im dłużej on będzie się męczyć, tym i my dłużej będziemy cierpieć – kwitowali.>>

Wprawdzie szybka śmierć jest uznawana za dobrą, ,,fizyk” wiedział, że się rodzina staruszka wykosztowała na dom umierających, na lekarzy i obsługę, na pogrzeb… Najbardziej podejrzewał, że strawa i przyjęcie, które miało być gotowe, zanim umrze stary, może ostygnąć i nie być takie, jak powszechnie się chce i uważa za godne i dobre. Zabawa o świcie albo i po świcie, nie będzie tak udaną, jakby odbyła się zaraz, tego samego wieczoru, kiedy wszyscy się zejdą – delikwent już w sali śmiertelnych, szybko upora się z zamkiem oddzielających go drzwi do innego wymiaru, do strefy przodków. Tak podejrzewał i śmierć wywoływana bez zgody samej śmierci, i samego staruszka, zupełnie mu wszystko obrzydziła.

Wprawdzie na tydzień wcześniej lekarze potwierdzili, że to już długo nie potrwa. A przedwczoraj stwierdzając już kategorycznie, że ten czas właśnie nadszedł. I to oni nakazali odstawić jadło – poprzez co dusza biedaka miała się przygotować na spotkanie dawnych krewnych. Nie jedząc, przez oczyszczenie, miała swobodniej się unieść. Jego ciało miało bez skrępowania powrócić do ziemskich prochów i w tej ,,dolinie łez” zrobić trochę miejsca innym.

Krewni nakaz lekarzy wykonali, zakrzątnęli się w przygotowaniach do obrządku, okadzili dom – co się robi raz przed i raz po śmierci bliskiego – i oddali się modłom.

Tyle że staruszek umierać nie chciał. Czuł się od wczoraj ociupinkę lepiej fizycznie. Ani mu w głowie myśl o spotkaniu dawnych znajomków, przyjaciół, rodziny przez moment nie postała. Gdy jeszcze wczoraj, choć wołał w głąb domu, prosząc o coś do jedzenia, kwitowany szklanką wody i poważnymi minami, nie podejrzewał, że już kreskę na nim postawiono. Dziś z rana jeszcze nic nie wyczuł. Jedzenia nie dostał, a błagał, błagał, długo błagał, czując ssanie w środku, zamiast bólu ciała. Nie, nawet gdy minęło południe jego szare komórki, tak długo dotąd obracające ból, wspomnienia, niedołężność ciała nie wydedukowały z min, ceremonialnych postaw, omijających go wzroków, okadzenia domu, wymijających słów – o fatalności dzisiejszego dnia.

Podejrzewał w tym sprawkę przedwczorajszej wizyty dwóch lekarzy. Podejrzewał, że nakazali post, że ma coś na żołądku, iż kilka dni postu wyjdzie mu na zdrowie – takie tam hokusy-pokusy lekarskie. Nic więcej.

Mimo milczenia w tej sprawie każdego z członków rodziny, którzy go dziś odwiedzali w jego pokoiku, jak nie co dzień się zdarza. I to go też nie zaniepokoiło. Cała rodzina, jeden po drugim, wchodzili, wychodzili. Nawet sąsiedztwo go dziś odwiedziło. Podobnie ceremonialnie.

Czuł się lepiej i na to lepsze samopoczucie przerzucił to całe, bądź co bądź, nadzwyczajne zainteresowanie. Nie skręcał się z bólu od wczorajszego południa. Lepiej przez to widział świat – bez tych załzawionych kotar, czy wysuszonych, przekrwionych woalów. Ciało wydało mu się lżejsze, mniej opuchnięte. Umiał się swobodnie podnieść na łóżku, nawet opuścić nogi na podłogę, oczywiście nie po to, aby wstać i chodzić – to mu nie przyszło do głowy, na to nie miał sił, jak wnioskował, z długiej choroby. Umiał opuszczone nogi z powrotem wciągnąć na łóżko, choć nie bez wysiłku. To już było coś. Tego nie zrobił własnymi siłami od wielu, wielu miesięcy.

Nawet nie raz, a kilka, uśmiechnął się do siebie, widząc jednego z wnuków, który ze zdziwieniem to zauważył.

Nie było mu teraz do śmiechu, tu, w tej TRUPIARNI. Niczego nie odgadł aż do późnego popołudnia. Teraz wiedział. Jakby to odgadł wcześniej, nie tylko by opuścił czym prędzej nogi na podłogę, ale w pauzie kolejnych wizyt, czym prędzej opuścił ten dom.

Kiedy się już dowiedział, kiedy go przygotowywano, utracił siły tak gwałtownie, iż omal nie zemdlał podczas ablucji. Co nie znaczyło o jego rezygnacji. O poddaniu się wyrokom gdzieś tam zapisanym – ludzką? boską? siłą.

Błagał, przeklinał, prosił. Ludzkie ucho było głuche. Albo on nie potrafił tego wyartykułować. Dosłownie i choćby cokolwiek fizycznie. To okrucieństwo, na które się obraził ,,fizyk” i starego człowieka w końcu obraziło. Przestał się odzywać, nie protestował. Obserwował.

Obserwował, co czynią z jego ciałem i jak to ciało się temu poddaje. Jak to odczuwał przez ciało, które w końcu lepiej funkcjonowało, tak to odczuwał przez duszę, która sprawniej i dotkliwiej reagowała. Przeraził się. Czy się obraził na rodzinę głuchą na jego protesty, może też. Przede wszystkim obraził się na tę okoliczność, że jego pragnienie życia nie ma nic wspólnego z tą brudną sprawką, której na siłę musi się poddać.

Stary człowiek nie chce umierać. Tak się jakoś przyzwyczaił do życia, że choć niewiele już z niego miał, nie chciał, nie mógł pogodzić się z myślą o odejściu. Dlatego w sali umarlaków, przez chwilę duszony przez ,,duchowego”, osuszył trochę oczy – nie zdając sobie sprawy – na przyjście trzeciego z triady bólów. Temu nie przeszkadzała nieobecność jego pobratymca, ,,fizyka”. Natchniony całą sytuacją, wziął się dziś do pracy ze zdwojoną, co tam, z potrójną mocą. Czym praktycznie nieomal nie wyważył eterycznych drzwi.

Dzięki ,,metafizykowi” cały świat, którego doświadczył stary człowiek, przelatywał teraz przez niego, zatrzymując się na momentach lepszych i gorszych, szczęśliwych i tragicznych, i takich, których on sam nie umiałby zaliczyć do żadnych z wyżej wymienionych. Całość obracała się na wielką tęsknotę, coraz bardziej niepokojącą, aż ogarnął go wir. Tak dramatyczny, że już nic nie widział. Cierpienie tak wielkie, jakiego jeszcze nigdy nie odczuł, otworzyło mu oczy.

Najpierw oglądał siebie na łóżku w sali umarłych. W chwilę później przeniknął przez ściany. Widział rodzinę, znajomych, sąsiadów zgromadzonych w niedalekiej sali – wystrojonej, zastawionej stołami z przysmakami, orkiestrę strojącą swe instrumenty… Podążył dalej, przebiegł dróżki, zawitał do swego domu, po którym przechodził, zatrzymując się gdzieniegdzie, czując bliskość z przedmiotami gromadzonymi przez całe życie. Wyleciał przez okno, przemierzył okoliczne ścieżki i bliskie jego historii miejsca. Spojrzał w górę, w jarzące się gwiazdami niebo. Przypomniał sobie, dawno już niewspominaną żonę i jeszcze raz ,,przebiegł” te miejsca, które najbardziej ją przypominały i tylko z nią się łączyły.

02

Jeszcze raz spojrzał w górę. ,,Gdzie jest, na której z nich, ona…?” Może na tej, która do niego właśnie migotała. I tej gwieździe przyglądał się ze szczególną uwagą. Ból zaczął go zgniatać, jakby świat swym ciśnieniem chciał zmniejszyć jego proporcje. W tym właśnie momencie intensywność sięgnęła apogeum. Świat się zachwiał i kręcąc się, upadł pod nogi, na glebę – niby w spowolnionym filmie, na wytrąconej z ręki kamerze. Teatralne lampy zgasły.

Rodzina pożegnała starego człowieka uściskami, płaczem, pozdrowieniami – i pozostawiwszy go w opiece lekarzy, już dawno siedziała w obszernej sali, obserwując dymiące potrawy pod przygasającymi piecykami. Rozmawiali dyskretnie, uśmiechali się trochę niepewnie, każdy ich ruch był zdecydowanie spowolniony, niepełny. Jedynie na zewnątrz, gdzie czasem niektórzy wybierali się na papierosa, pozwalali sobie na cokolwiek mniej wykwintne ruchy; powracając – przez specyficzną atmosferę, jaką to miejsce było przeszyte – odzyskiwali tajemniczą niepewność i niepełność ruchów, gestów, słów.

Stracili tę tajemnicę w chwili, gdy im doniesiono, że stary mężczyzna ,,odszedł”. Zewsząd podniosły się mocne głosy, śmiech do tej pory zakrywany wstydliwie dłonią huknął z kilku miejsc, orkiestra zagrała, jadło ruszyło wprost w ich paszcze. Dzieci nudzące się okropnie rozbiegły się z trzaskiem przewracanych przedmiotów w każdym kierunku. A ruch statyczny zmienił swą jednostajność i prostoliniowość, stając się ruchem nieokiełznanie kinetycznym. Nazywając to prościej, stał się chaotyczny. O zmiennym: kierunku, przyśpieszeniu i czynnikach niezupełnie możliwych do określenia. W które to składniki wchodziły: wiry, skoki, przewroty, zachwiania, siady i wyciągnięcia ciała wzdłuż, czy wszerz, nagłe rozciągnięcia i skupienia, nie mniej fertyczne.

Och, tych zmiennych można było wyciągnąć więcej. Jednakże naraz całe towarzystwo spowolniło i się uspokoiło. To złe określenie. Zamarło, a właściwie zatrzymało swój ruch w niepewności i coraz większym zdumieniu. Zauważalny ruch w stronę drugich drzwi prowadzących w głąb budynku moglibyśmy odczytać jako przypomnienie sobie o umarłym i chęci oddania mu czci. Tym razem pośmiertnie. Możliwe, że w innych okolicznościach tak by było.

Podawana urywanym szeptem wiadomość – to znana, stara gra – nie wiadomo co wywoływała na początku swych wielorakich łączy, co w środku, a co w końcu, na końcu swych przewodów. Towarzyszyły temu bardzo dziwne reakcje twarzy. Od wzniosłych, do rozbawionych, poprzez nadymane, zapadające się, niecierpiące zwłoki przybycia lekarza, poważne, wrogie, żądające natychmiastowej interwencji policji (mordercze?). Wzywające pomocy białych kaftanów z zawiązywanymi do tyłu rękawami, kuglarskie i bliźniaczo im podobne komedianckie, płaczliwe… I całe spektrum nie wiadomo jakich, pozwalało przypuszczać, że gra jak zawsze pełna pomyłek i niespodzianek i tym razem odniosła swój skutek.

Jednakże nie zagłuszajmy, nie mieszajmy w głowach głuchym telefonem.

Ci, co nie dosłyszeli, dopytywali się raz jeszcze i raz jeszcze, aż do skutku. Że to, co usłyszeli, było tym, co usłyszeli. Z głębokim, jak u śpiewaków, z przepony: ,,HAA…!”, ,,HA-AA…!” – ruszyli hurmem w stronę ,,salki śmierci”. Rozpędem omal nie wyłamali już otwartych do niej drzwi i pierwsi z nich zatrzymali się gwałtownie przy łóżku, wokół niego. Niemożliwie się tam kłębiąc. Dotykali pościeli, przewracali ją, zaglądali pod łóżko, przyglądali sobie, rozglądali się wokół, a raczej nad głowami innych. Po ścianach, suficie, dwóch zamkniętych okienkach, pod stopami… Starego człowieka nie było i nikt nie wiedział jak mógł wyjść.

,,Stary zniknął!”

,,… Wraz z wszelkim ubraniem!”

Ta informacja dotarła do nich, dopiero gdy, po pierwszej złej interpretacji – owego ,,odszedł” – prowadzący dom umierających po kilka razy prostował ją, krzycząc, najgłośniej jak potrafił, w uszy najbliżej stojących. Ta informacja, że staruszek wyparował, odbiła się tak kolorowo na ich twarzach i to dosłownie – różnobarwnymi tęczami. (,,Różnobarwnymi”… No, nie brakowało i takich, którzy przypominali raczej jednobarwne tęcze – o przedśmiertnym zsinieniu.) Co poniektórym, jeszcze i w tej chwili dodając dodatkowych tonów, mimicznych konwulsji mięśni twarzy i gotującej się krwi w żyłach. Motyla tęcza – chciałoby się przekląć, na całe to zdarzenie.

<<Jak to możliwe? Zniknął? Którędy? Przecież on nie mógł chodzić. Gdzie? To skandal.>>

,,Jego ubrań… butów też nie ma!”

<<Wyszedł…? Jak? To niemożliwe. Cudów nie ma. Czy ktoś to widział? Rozpłynął się w powietrzu? Może jest w toalecie? Siusiu – zachichotała gorączkowo jedna pani. Gdzie jest właściciel tego, tego…? Jak mógł wyjść? Przecież wiedział, że to ten dzień. Nie, nie mógł nas zawieść. Przez całe życie był uczciwym człowiekiem.>>

Co nie podlegało wątpliwościom – przynajmniej dla najbliższych, przynajmniej do tej pory – bo był uczciwym człowiekiem.

<<A jeśli…? Co, jeśli…? Może zwiał? Pytam się jak…? …>> – wszystkie wypowiadane kwestie, znaki wzburzenia, rozdygotania, odzwierciedlające nieskoordynowane myśli, podkreślały wykrzykniki o różnej skali.

Uciszył ich powtarzający się piskliwy okrzyk staruszka, sąsiada, starego druha nieobecnego nestora:

– Zdematerializował się! Zdematerializował się!…

Rodzina i przyjaciele, w osłupieniu wychodzili z sali umierających, nieszczególnie się oglądając na krzyczącego starca i broń Boże, nie dając wiary w treść tych anarchistycznych poglądów. To wiek techniki, nauki, postępu, wyścigu ku lepszemu, ku dostatniejszemu – nie ciemny chaos wieków przeszłych, o których opowiada się na dobranoc i ku pokrzepieniu serc. Dawni bohaterowie odeszli, ,,złoty wiek” mitów minął bezpowrotnie – zabobon jest wtedy dobry, jak wszystko inne nie daje rady. ,,Era kosmiczna – rozumiesz. Nikt nie fruwa w powietrzu sam z siebie, nie ulatuje przez komin, nie rozpływa się jak mgła, nie dematerializuje. Co za bzdury!” – nikt tego nie wypowiedział, ale niedużo brakowało, wielu z nich bowiem właśnie to mogłaby powiedzieć, lub wypowiedziała coś podobnego w myślach i to na dziesiątki różnych sposobów.

Właściciel bardzo skruszony, jak mógł, przepraszał. Tłumaczył, że nie było jak wyjść z domu. Jeśli nawet wyszedł z pokoju, to na pewno nie przez okno. Nauczony jakimś tam przykładem, zamontował w salce okna zamykane na klucz i sprawdził, że jak były zamknięte, tak w dalszym ciągu są zamknięte. Przeszukali cały dom, nigdzie staruszka nie znajdując – zapewniał – ale polecił, aby szukano aż do skutku.

<<Nie, w toalecie na końcu korytarza też go nie ma. Tam też są zamykane okna. Tak, na klucz. Sprawdziłem. Inne drzwi? Te tylne zamknięte. Bez klucza nikt ich nie otworzy. O proszę, nawet klamka jest atrapą. Te tu to szatnia. Tam nikogo nie ma. Proszę sprawdzić samemu… Tamte prowadzą do kuchni. Nie. Obsługa je zamknęła w pół godziny po państwa przybyciu. Tu jest pracownia. Pani makijażystka ma klucz. Sprawdziła… O, jest w środku. Nikogo więcej tu nie ma… To mój gabinet. Też nikogo. To szafa z dokumentacją. Widzą państwo, nikt by tu nie wszedł, tyle papierzysk… A tamte to sala, w której byliście… Ostatnie pomieszczenie. Cała obsługa zwyczajowo może tu sobie przysiąść… tu są szafy na dekoracje… Kufry…? Możecie sprawdzić, nikt nie mógł się tam skryć. Tak, tam dalej są schody. Prowadzą do mojego prywatnego mieszkania…>>

Niełatwo uwierzyć w znaki, niełatwo uwierzyć w coś, póki się tego nie dotknie, nie sprawdzi.

<<Widzicie państwo, oprócz zamkniętych drzwi jest także krata, zamykana na tę oto kłódkę. Oczywiście, przeszukałem. Już otwieram… Jeden duży pokój. Sypialnia. Kuchnia. Oto łazienka. To już ostatni pokój, moja pracownia. Nikogo. Hę…? A… te drzwi? Na zewnątrz. Jak widzą państwo zamki zamknięte od środka. Musiałby mieć klucze, by je zamknąć od zewnątrz…>>

Niełatwo uwierzyć nawet po dotknięciu i sprawdzeniu.

<<Widziała pani, coo…? A, balkon? Ale jak…? Proszę samemu zobaczyć, że taki staruszek, jakim jest, eche, był, ee…. Państwa ojciec, dziadek, pradziadek… no sami państwo pomyślcie… Jakże on mógł wyskoczyć z takiej wysokości…? I nic sobie nie zrobić? Pójść dalej? O własnych siłach? Był umierający. Lekarze zaświadczą…

Proszę na nich spojrzeć, sami nie dowierzają temu wszystkiemu. Zresztą… Jeden z moich pracowników obszedł dom i nigdzie ani śladu krwi… Hm. Żadnego śladu… Tam na dole jest taki nierówny murek, nie ma szans go przeskoczyć. A jakby ktoś nań zeskoczył, to… Rozumiecie, to musiałby być kaskader, co najmniej! Tu się nie paliło światło jak teraz, w ogóle go w ciemnościach nie widać. Nie da rady zeskoczyć…

A jak pan się zsunie? Przepraszam – po czym…? Ee… Proszę państwa, poza tym mówię państwu, że krata i drzwi były zamknięte, tak jak widzieliście! Nie. Nie sugeruję, że się zdematerializował. Ale… sami państwo rozumiecie…! Jak to wyjaśnić? No jak? Dobrze!! Dobrze. Zaraz państwu otworzę drzwi do kuchni i na własne oczy się przekonacie…

No i nie ma… Już wezwałem policję. Powinna lada chwila tu być. No, ale jak to wyjaśnić, może ktoś z państwa ma jeszcze jakiś pomysł? Nie sugeruję, że się zdematerializował! Już mówiłem, że nie! Przepraszam, sam pan się ugryź w to miejsce! Przepraszam… Przepraszam, proszę o spo…, przepraszam, ale…!>>

I tak chodzili z kąta w kąt. Sprawdzali. Przeszukiwali. Nawet salę, na której mieli celebrować odejście ich bliskiego, przetrząsnęli z oczkami detektywów.

Na nic się zdało śledztwo policji. Na nic ponownymi korowodami harcowali po całym domu umierających. Aż do świtu, do południa pół tanecznym krokiem, w pół tanecznym rytmie, zapomniawszy o jedzeniu, o napitku – nie mierzmy wszystkich tą samą miarą! – oddawali cześć swemu zdematerializowanemu krewnemu, przyjacielowi, sąsiadowi. Zmęczeni, wykończeni szalonymi zrywami, finalnie – mijało południe – zaczęli się rozpływać do swych domów. Pomalutku, podobni do mgły, wyciekali z domu umarlaków i niczym sine zjawy sunęli po wyboistych dróżkach.

Staruszek. Stary druh tego, który go miał uprzedzić, wyszedł jeszcze w nocy i powtarzając swą mantrę:

– Zdematerializował się… – sunął niepewnie i niepewnie rozglądał się wokół siebie.

Szedł na miejsce ich dawnych zabaw, spotkań potajemnych, gdzie kiedyś coś knuli, przedsiębrali, organizowali. Nie mógł sobie przypomnieć choć jednej wspólnej sprawki. Spoglądał zatem na migającą gwiazdę. Wreszcie wyszeptał:

– Wyprzedziłeś mnie draniu – i zmarł z uśmiechem na ustach.

Jednakże to on pierwszy zwolnił trochę miejsca dla innych. No i zapewnił, następnego wieczoru, prawidłową celebrację dla rodziny, przyjaciół, sąsiadów.

Stary człowiek z ciężkim bólem siedząc na swym łóżku, powrócił właśnie z podróży do gwiazd. Obudził go zrodzony przed chwilą pomysł. Jakby tak wznieść się samolotem, rakietą, wahadłowcem w te rejony migoczące na niebie…

Ból szybko ustępował. Tak szybko, jak stary człowiek rozpalał się do tego emocjonującego pomysłu.

Wstał z łóżka. Zachwiał się. Ustał. Zebrał ubrania i przełamując niezdarność zgrabiałych palców, ubierał się bez tchu. Nie bez trudu wychynął na korytarz. Znał ten przybytek. Nie raz tu bywał. Wiedział też takie rzeczy, których inni albo nie znali, albo nie pamiętali. Wszedł do szatni. Rozpoznał ubranie jednego z grajków. Wyszukał jego klucze i z nimi udał się do drzwi na tyłach domu. Otworzył je i zastawił kamieniem. Na korytarzu ani ducha. Wrócił i wsunął klucze z powrotem. Zziajał się, więc chwilę mu zajęło odnalezienie spokojnego oddechu. Cichaczem przemknął przez korytarz – głuchy słoń usłyszałby te dziwaczne stąpnięcia, ale gdy niedaleko, za drzwiami, za ścianami, rozbrzmiewało ulem, szemrzącym burczeniem głosów… – i wychodząc, zatrzasnął drzwi.

Ile tam mając sił, pokuśtykał w stronę torów i niedalekiej stacji. Co chwilę przystawał, opierając knykcie na udach. Znów ruszał. Nad podziw jak szybko przebył, co by nie powiedzieć, te trzysta z okładem metrów.

Podniesiony na duchu, rozweselony dotarł do stojącego przy pustym peronie składu z zapalonymi tylnymi światłami. Pociąg towarowy, gdy nie wiezie niczego cennego albo w ogóle ma puste ostatnie wagony, często jest niezbyt skrupulatnie zabezpieczany. Tak było i tym razem. Ostatni wagon miał włazy zamknięte po prawej strony, ale te po lewej stronie już nie. Zasuwa nawet nie do końca zahaczona, lekko odskoczyła, i po drabince nasz bohater wieków przeszłych wspiął się do środka. I taka cała filozofia zniknięcia, która miała miejsce w domu umierających.

Skład pociągnął daleko na południe, dwa razy zatrzymując się gdzieś pośród pól. Staruszek odzyskiwał wigor. Cieszył się jak małe dziecko, że wystrychnął – nie tylko rodzinę, ale i śmierć – na dudka. Tak się mówi i chyba tym razem też można tak powiedzieć. Podczas jazdy odkrył w jednym kącie kilka skrzynek starych bananów, lecz jeszcze nie wszystkie były zepsute. I dużo ich było. Wpychał starczymi palcami jeden za drugim do ust. Był głodny głodem wilka, za to żołądek był mały, taki orzeszek – szóstego nie dojadł, popijając wodą mineralną z zapomnianej skrzynki.

W ciągu ponad dwóch dni – podróż trwała, łącznie z postojami, pięćdziesiąt osiem godzin – żołądek wrócił do zwykłych rozmiarów, a jeśliby liczyć ostatni posiłek, to i przekroczył. Wtłoczył w siebie przed snem i dojazdem docelowym kilka kiści bananów. Nie zakładamy bezspornej dokładności. Ile ich było, jak wielkich i po ile bananów liczących – wykazalibyśmy się niedyskrecją wobec starszego pana. Być może warto sobie wyobrazić kiść, zaglądając do Księgi Rekordów Guinnessa, gdzie na jednej było ponad tysiąc sto bananów… (!!!) Żarty. Tyle akurat żaden z nich nie miał. W każdym razie nie można by było wyobrazić sobie rozmiarów tego, co pozostawił staruszek w innym kącie wagonu przed wysiadką.

Obudziły go ze snu głosy dobiegające z sąsiednich wagonów. Rozejrzał się, rozglądnął w różnych kierunkach z uchylonego włazu. To był port docelowy. Wyładowywano towary. Zjedzone banany czegoś się domagały, więc sprawnie się uwinął. I wyszedł, jak wszedł. Przez nikogo niezauważony.

Szarość nieledwie, monochromatycznym pędzlem, uwypukliła okolicę przed świtem. Ruszył tam, gdzie jaśniało najbardziej. Szedł niedługo. Pewności mu brakło czy nie przysnął na stojąco – powieki mu ciążyły. Przy kolejnym otwarciu bladawo zajarzyło się morze i niebo w przyciętym, jaśniejącym paśmie, gdzieś tam pośrodku obydwu gigantycznych płacht. To nie słońce już wzeszło. Do tej chwili brakowało może kilku tyknięć zegara. Tak sobie pomyślał i palnął się otwartą dłonią w potylicę, zdając sobie sprawę, o czym pomyślał. ,,Przecież zegar słoneczny nie tyka!”

Ba, ale usłyszał wyraźne: tyk, tyk i od blasku zmrużył powieki.

Cała okolica była jedną wielką plażą, przetykaną ,,palmowymi” (palmoidalnymi) drzewkami. Mnóstwo chatek krytych strzechą stało na palikach. Od razu, gdy tylko wszedł między chatki, otoczyli go ludzie w dziwacznych, jak na region jego pochodzenia, przybraniach. Przepasani bardzo kolorowymi strojami, spódniczkami z kwiatów. Na szyjach również mieli kwiaty powiązane w zwoje, wianki. Ich mowa była dziwnie podobna do jego – nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek słyszał, że jest taka oto kraina w jego państwie. A wszyscy kwitnący, czy starzy, czy młodzi.

Może od tych kwiatów? – pomyślał.

Chwili nie było, żeby ktoś nie tańczył, aby ktoś nie grał na bębnach, iżby ktoś nie rechotał wielce uszczęśliwiony. ,,Czyżby kampus szaleńców?” Tyle tylko, iż wszyscy byli podobni do siebie – to musiała być jedna nacja, nie zjazd hipisów, nie zlot wyznawców wolnej miłości…

Po kilku dniach przyzwyczaił się do ciągłych, nie wiadomo z jakiego franta, wybuchów radości. Do nieustannych tańców, które kończyły się za każdym razem paroksyzmem i tarzaniem w piasku. Nawet i w nocy. Podobno taniec, który zwał się hiba-hiba, giba-giba, był dla nich lekiem na każde zło.

Na każde!

Nawet na głód czasem tu witający. Mówiono, że gdy głód przychodził, oni tańczyli i umierali, tarzając się, prawdopodobnie z ustami pełnymi piasku. No, nie najlepszy to pokarm na niedostatek pokarmu.

Taniec leczył. Taniec mógł zabić. I nie o to chodzi, że nic nie robili, gdy przychodził głód, tylko tańczyli. Trzeba było rozdzielić czas na taniec i czas na odpoczynek. W nocy się przeważnie nie tańczyło. No może nie zawsze – oprócz nocy, kiedy wypadały święta…

Jak wyliczono, mieli takich świąt około dziewięćdziesięciu, czyli pomiędzy świętami mieli tylko dwa dni tak właściwie wolne od świątecznego tańca – to znaczy noce. Po świątecznej nocy dzień był prawie stracony na zwykły taniec dzienny – na zwykły, bo jednak trochę się tańczyło. A w dzień świąteczny już szykowano siły na nadciągającą noc – rozgrzewano się tańcem.

Dlatego w inne noce powinno się odpoczywać, kto tego nie robił, mógł umrzeć z przetańczenia. Tak dowodziła tradycja. Tak były rozplanowane święta, aby nie przesadzić.

Staruszek myślał, że to jednak przesada. Nikt za to w wiosce nie uskarżał się na żadne schorzenia. Nie było reumatyzmu, kości mocne, mięśnie sprawne, serca radosne, płuca jak miechy. Wszystko to podobno z ruchu na świeżym powietrzu. Nie było schorzeń wewnętrznych, żadnych problemów z żołądkiem, nerkami, wątrobą (to też podobno z ruchu, miało coś wspólnego z perystaltyką, czy czymś takim). Nie było chorób psychicznych (człowiek zajęty czymś stale, w tym przypadku ruchem, nie zajmował się głupotami, jakimiś wymysłami, miętoleniem pępka od środka – własnych myśli) i tak dalej.

Chciano namówić staruszka aby się nauczył ich tańca, żeby zatańczył z nimi. Namawiano staruszka, uzdrowieniem kuszony dość długo odmawiał, bojąc się nagłego zejścia – nie po to uciekał, aby tu teraz umierać. Przede wszystkim nie dowierzał, że są zdrowi psychicznie. No bo skąd te wybuchy dzikiej radości? Ekspresyjne, ekstatyczne wybuchy energicznego tańca – choć nie szalonego w rytmie – trwającego niejednokrotnie po kilka godzin. Związanych z tym dziwnych wrzasków przed upadkiem oraz ewenementu, którym było zakończenie, czyli tarzanie się po plaży w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, w tę i … i tak dalej. Aż krztusili się piaskiem – oczy ich przekrwione, niedowidzące, a twarz zdradzała jakąś tajemnicę, niepokojącą tajemnicę. Bo grymasy, te pląsy mięśni twarzy pokazywały raczej – nie bierz się za to, nie wsadzaj palców, tam gdzie nie trzeba! Jeszcze twoje trzy grosze byłyby potrzebne?

,,Dotyk Bogów, lub ten taniec, to jedno!”

W końcu go skusili.

O dziwo, po kilku hiba-hiba, giba-gibach odzyskiwał władzę w rękach i nogach. Przestał mu ciążyć sflaczały, dokuczający brzuch. Nabrał entuzjazmu – poczuł się jak za dawnych minionych lat, gdy był mężczyzną w sile wieku, ale najzupełniej sprawny. Fizycznie i psychicznie odzyskiwał zdrowie, które ponad ćwierć wieku temu zaczął tracić.

Do pewnego momentu taniec działał na niego ożywczo, odmłodniał fizycznie. Gdyby ktoś podał mu lusterko, nie rozpoznałby w nim siebie sprzed trzech tygodni, tylko siebie sprzed trzech, czterech dziesięcioleci. Koniec końców, taniec zaczął go nużyć. Nie był jednym z nich, nie był członkiem plemienia Hiba-Giba, coraz częściej opuszczał się w tańcu, gdzieś znikał. Nie była to melancholia ani żal, że opuścił swoje strony.

Tam w tradycyjny sposób wszakże by je opuścił.

W końcu jednak był człowiekiem uczciwym i na pewno by się postarał – przecież by się podporządkował – i nie stawał wiecznie okoniem.

Coś mu ciążyło – jakkolwiek bóle nie pokazały się, odkąd zaczął tańczyć hibę. Nie wiedział lub nie chciał się przyznać przed sobą, co to było. Wymykał się coraz częściej do odkrytej przez siebie małej przystani pełnej małych piróg albo kanoe. Czując w sobie młode siły – młodniał w dalszym ciągu – wypływał jedną, którą sobie ulubił, na pełne morze.

No nie tak od razu. Spokojnie.

Musiał się zahartować, nabrać wprawy. Najpierw pływał przy brzegu, w jedną stronę i wracał, innymi razy w drugą. Z czasem zaczął coraz dalej odpływać od brzegu. Raz go nawet stracił z oczu i prawie spanikował jak gówniarz, chociaż nim nie był. Poczuł to samo kołatanie jak za pierwszym razem, kiedy z kolegami spłatali psikusa nauczycielowi w szkole. Podkładając pod biurkiem belfra wiaderko z umieszczonymi w środku fajerwerkami i podłączonymi do nich drucikami, które przeciągnęli do ostatniej ławki i podłączyli do prądnicy. I… się zadymiło, huknęło, zaczęło błyskać… tak, że w całej sali chłopcy pospadali z krzeseł. Nikt z nich nie przypuszczał, że to aż tak da do wiwatu. Krztusząc się, wybiegli z sali. Serce mu łomotało, jakby był co najmniej po sprincie wokół boiska.

Zawrócił i po chwili uspokojony zobaczył kontur, a później znany sobie brzeg. Do tej pory pamięta, że grożono im powyrywaniem nóg z tej tylnej części ciała na cztery litery. I przerażenie i żołądek pod gardłem, i pot na czole, i że ktoś ich wyda. I ten straszny wyraz dyrektora szkoły, który pochylał się nad każdym z nich po kolei, i lustrował, lustrował, bez mała czytając im z twarzy. Ktoś ich wydał albo łatwo się to dało wyczytać z ich twarzy. Była kara, nie tak straszna, co ta chwila w sali w trakcie wybuchu i twarz dyrektora, gdy stali w rządku na placu apelowym. Podobno belfer spadł z krzesła i przestraszony dostał jakiegoś ataku. Dlatego już nigdy nie wrócił do nauki w szkole. Ale to nieprawda. W wiele lat później ktoś mu się zwierzył, że wie, co się stało. Belfer zleciał z krzesła i narobił w gacie ze strachu. Oni nie mogli tego widzieć, uciekali bowiem, gdzie pieprz rośnie. Podobno inni nauczyciele znaleźli go właśnie w takim stanie. Wstyd mu było przed nimi i przeniósł się do innej szkoły, w innej części kraju. Zrozumiał wtedy, tyle lat później, dlaczego kara była nie najdotkliwsza.

Odtąd wypływał daleko w morze, lecz tylko na tyle, aby nie tracić z oczu brzegu lądu. Za karę kazano im wykopać rów wzdłuż ogrodzenia, od frontu szkoły, gdzie stał niewysoki murek. Nie głęboki to był rów – niemniej zabrało im to tydzień, po jednej godzinie po lekcjach. Spekulowano, że to na wypadek wojny, bądź w celach osuszenia gruntu, albo sadzenia drzew. Drzew nie było, osuszać nie było czego, o wojnę się jeszcze aż tak bardzo nie troskano. Pod koniec tygodnia kazano im zasypać wykopany rów. I było po karze. Za rok, już w ramach działań wojennych, cała szkoła wykopała rowy wzdłuż wszystkich ogrodzeń i na pół przeorała boisko i plac apelowy. Obiekt nie spełnił żadnej funkcji w działaniach militarnych, jednakże rowy zakopano dopiero w kilka lat po wojnie.

Pewnego razu, po jednej hibie, gdy już miał czmychnąć, ktoś złapał go za ramię i powiódł za sobą. Stanął w chacie naczelnika, gdzie zgromadzili się najstarsi z rodów. Rada starszych nakazała mu usiąść pośrodku. Uchwalono, że ma sobie znaleźć żonę. Jednakże nie może już uchylać się od obowiązku członka plemienia i tańczyć jak każdy. Co on na to? Nie umiał odpowiedzieć. Uchwalono, że ma przemyśleć całą sprawę i stawić się ponownie jutro – dziś rada była za bardzo zmęczona całonocnymi tańcami i umysły ich falowały zbyt mocno. Nie mogli w takim stanie uchwalać czegoś, czego mogliby później żałować.

Na drugi dzień, przed tą samą radą, również nie umiał podjąć decydującej odpowiedzi. Uchwalono, i to podobno już wczoraj – choć nic nie mieli uchwalać, aby nie żałować – i nikt, jak można było wyczytać z twarzy, nie żałował – że jeśli on się dziś nie zdecyduje, to oni, czyli rada starszych, podejmie za niego decyzję. Nie mogło być inaczej. Od dawna wiedziano, że uchyla się od obowiązków dotyczących każdego członka plemienia, czyli tańca.

– To już prawie niegodziwość – zakończył swój wstępny wywód, z szerokim uśmiechem na twarzy, jeden ze starszych. Sprawozdawca i prowadzący obrady. – Znając twoją historię – podjął po chwili – rozumiemy, za czym tęsknisz…

I wyłuszczył mu coś o latających ptakach, pływających rybach, skaczących małpach, pełzających jaszczurkach, Hiba-Gibańczykach i o nim samym. Kiedy tak tego słuchał, a wywód był długi, zachciało mu się faktycznie coś odtańczyć – coś ekspresyjniejszego od hiby.

Po godzinie sprawozdawca oświadczył, że wie, o czym on marzy: o wzniesieniu się do gwiazd i, żeby się nie dziwił, skąd to wie. Wielki mag tańca wie wszystko.

To, że się wygadał w trakcie snu i ktoś to podsłuchał, tylko potwierdzało wiedzę wielkiego maga.

Głosowanie wypadło korzystnie dla maga sprawozdawcy, uchwałę przyjęto przez aklamację. Miał się udać na banicję.

Chciał zaprotestować, przyrzec, że się poprawi…

Przerwano mu. Nie ma odwołań od raz zapadłych uchwał. Na pocieszenie powiedziano mu, że banicja jest dla niego dobra. Nikt go na nic nie skazuje. Gdyby mu się nie spodobało, może wrócić. W takim przypadku musiałby odtańczyć dwie noce z rzędu, razem z dwoma dniami. Albowiem uchwała jest uchwałą, czyli jest ważna, czyli w mocy. Do momentu powrotu musi się wybrać tam, gdzie go wysyłają. Celem zsyłki miała być nieodległa wyspa, na której, podobno, podobni do niego oczekują powrotu bliskich. Długo to nie następuje. Tak więc wymyślili sobie, że wybudują coś na kształt rakiet i sami się zorientują, dlaczego tamci nie przybywają po nich wszystkich, ale odbierają duchy tylko niektórych, najczęściej najstarszych, lub chorych. I dlatego chcą, jak i on sięgnąć tam, gdzie nie tak łatwo się sięga.

– Tam ci będzie dobrze, może razem z nimi zrealizujesz swoje marzenie o locie do gwiazd – skwitował sprawozdawca.

Stary człowiek – młody duchem, jak i młody już ciałem – pomyślał, że dostanie się teraz z deszczu pod rynnę. ,,O kurka, do tych już się jakoś przyzwyczaiłem, z tamtymi chyba nie dam rady. Ale mogę wrócić. Zobaczy się. Wystarczy tam zostać tylko jedną dobę, jeśli będę chciał wrócić, wrócę.”

Następnego ranka, w kajakach, które już tak dobrze poznał, wyruszył w obstawie czterech Hiba-Gibańczyków na szerokie, głębokie morze. Cała wioska odtańczyła na jego pożegnanie krótką, ale dramatyczniejszą hibę.

Płynęli pół dnia, może krócej, może dłużej, aż na horyzoncie pojawił się zarys wyspy. Najpierw kropeczka, później kosmaty pędzelek, wreszcie czupurna czupryna. Im bliżej, tym groźniej stercząca swym wzniesieniem – śmiało, niemal urągliwie wybijająca się w górę. Zuchwale celująca w niebo stroma górka, z okalającymi ją nadmorskimi płaskościami. Górka obrosła wielgachnymi, wte i wewte sterczącymi drzewskami – po prostu wiecheć zielonych czubów na długich badylach jasnobrązowych pni. Okolona nadmorską gęstwiną wysokich krzaków – zieloną aureolą, która zsunęła się na szyję, niczym zesztywniały, skamieniały naszyjnik.

Podpłynęli na odległość dwóch rzutów beretem do brzegu. Tu mieli się rozstać. Hiba-Gibańczycy dali mu do zrozumienia, że nie wolno im dopłynąć do wyspy. Jednemu z nich przyszło do głowy jeszcze raz pożegnać go tańcem, lecz szybko wylądował w wodzie i tyle go widziano. Tylko bąbelki znaczyły przez chwilę miejsce jego nierozważnego wyskoku. Chciał wskoczyć za nim do wody, ratować tamtego… Na co pozostali trzej oponowali. Podpłynęli do jego kajaku i przytrzymali go za ramiona – tłumaczyli, że nic nie poradzi, jedynie sam może utonąć. Kiedy ktoś tańczy, nie wolno go powstrzymywać. Powinien o tym wiedzieć, zna ich zwyczaje. Inaczej tak się go uczepi, że będą się razem długo tarzać po piasku. Na protest, że to morze, głęboka woda – piasek daleko, na dnie.

Odpowiedzieli: <<No właśnie.>>

Nadzwyczaj logiczni, gdy przychodzi co do czego – skonstatował w duchu.

Po tym wypadku nie mógł dojść do siebie. Wszak, co ma się stać i tak się stanie. Co się stało, nie odstanie. Pożegnali się i ruszył w stronę wyspy. Zastanawiał się jeszcze nad wypadkiem i nad tym, że nie chcieli razem z nim przybyć do wyspy. Naraz olśniła go myśl… Zahaczył kadłubem o dno i wyskoczył z kanoe. Po wciągnięciu go na piasek opadł na kolana i z rozdziawioną buzią wpatrywał się w wyspę. ,,Co mnie tu może spotkać? Zobaczy się.”

Wszedłszy w gęstwinę, nie uszedł nawet kilkunastu kroków. Usłyszał dalekie głosy. Przysłuchiwał im się chwilę i brnął dalej przez krzaczory. Znów usłyszał głosy. Pomyślał, że dobrze by było ukryć kajak, na wszelki wypadek. Głosy były dalekie, wydawały się dzikie. Zanim się zdecydował i zawrócił, podobne głosy dobiegły gdzieś zza niego, z plaży. Gdy tam dotarł, kajaku już nie było. Po śladach domyślił się, że obcych było co najmniej kilku… Najpierw przypomniał sobie olśniewającą, lecz odrzuconą myśl, że wyspę zasiedlają ludożercy – ,,brrr”. Później o tym, iż widocznie słusznie nie chcieli tu razem z nim przybyć Hiba-Gibańczycy, i o tym, że jeśli oni wiedzieli, to i wiedziała rada starszych, więc go jednak skazywali, mimo głupich uśmieszków. A później, że trzeba się skryć. Inaczej źle się to może dla niego skończyć. Zanim jednak dotarł w zasięg cieni, już wychylały się do niego twarze tubylców…

Co ma się stać, to się nie odstanie – mignęło przeświadczenie.

… wcale nie groźne. Rozweselone, ale niewiele mówiące.

Po kajaku nie było śladu. Tubylcy albo nie wiedzieli, o co ich pyta, a wiedzieli – ich język był kropla w kroplę ten sam jakim on, gdzieś tam, daleko na północy posługiwał się od dziecka – albo… Żadne albo – nie chcieli powiedzieć, co się z nim stało.

Byli brązowi lub czerwoni od stóp do głów. Zasychająca, czerwonawa, lub brązowawa glinka nadawała te właśnie kolory ich skórze. Przyjęli go serdecznie i oprowadzili po wyspie – jakby tam było coś do oglądania. Turystycznie rzecz biorąc ładne tereny – identycznie takie same wokół całej górki.

Całą watahą obeszli wyspę – pasmem łąk kłębiącej się niby trawy niby krzewinek, pomiędzy górą a nadbrzeżnymi chaszczami. Co rusz wskazując mu jakieś miejsca. Po pierwszym razie coraz mniej interesujące, bo wszędzie były one podobne do poprzednich – nie był pewien, czy nie te same. Zorientował się, że za każdym razem wskazywali te miejsca, gdy tylko zadzierał głowę i spoglądał na górę. Nawet głupi żart z jego strony nie zbił ich z pantałyku. Zaczął spoglądać na górę, co trzy kroki, co dwa kroki, co krok, co pół kroku i częściej – aż tamci, jak na zawołanie, w przyśpieszonym tempie wskazywali jakieś miejsca, wymachiwali ramionami przed jego twarzą, odciągali i ustawiali go tyłem do górki. On się i tak obracał, spoglądał za siebie, do góry. Oni go oblegali, znów odciągali, ustawiali tyłem, wskazywali kamyki pod nogami. Wszędzie takie same… Aż znudzony zaprzestał. Właściwie zaniepokoił się, że może ich w końcu doprowadzić do furii – nie wiedział jeszcze, czy nie są ludożercami.

Jedynym wyłomem w krajobrazie była wioska, która nagle pojawiła się spośród jednolitości, niemal nagiej i niemal niepofałdowanej równiny, okalającej szerokim pasem górę. Wioska jak wioska. Chaty raz ubite jedna obok drugiej, raz rozrzucone od siebie, na pół rzutu kamieniem. Wszystkie takie same – rozróżniały ich tylko wielkość i kolor pigmentów, użytych do pomalowania obramowań drzwi i okien. Oraz to, co znajdowało się na ich dachach. To było najprzedniejsze i najdziwaczniejsze co do tej pory widział w swoim długim życiu.

Jak anteny w wielkomiejskich dżunglach, z ich dachów sterczały posklecane – byle jak, nie tylko na pierwszy rzut oka – najprzeróżniejsze samolotoidy, rakietoidy… Bo jak to nazwać – owe przedstawienia ludycznej, idyllicznej ignorancji na temat lotnictwa – lotoidy…? Straszydła mające imitować wszystek sprzęt, który nowoczesny człowiek wymyślił do podbicia przestrzeni powietrznej i międzyplanetarnej. Z jednej strony śmieszny widok – z drugiej zatrważający. Przypominający cmentarzysko upiorów, pole ogołoconych chochołów, bo jeśli to miało uwieczniać statki powietrzne, to chyba po rozkładzie. Zamiast szczelnego poszycia pojawiała się połamana konstrukcja… – żeber, umiejscowionych byle jak i gdzie popadnie. Jakby trupy wyszły ze swych grobów, zbierając po sobie – jakie bądź – pozostałości i w rozsypce ustawiając się na kurhanach, wietrząc swe szare kości.

Zapomniał o górze. Ten widok pozwolił prawie w zupełności zapomnieć o podejrzeniach o kanibalizm. Nie wykluczając ich zupełnie – sterczały owe myśli gdzieś z tyłu głowy, jak akcent, aby nie powiedzieć, jak memento… Jednakże przy tym widoku wszystko bladło, nawet podskórna obawa o życie.

Okazało się prawdą to, co mówiła rada starszych Hiba-Gibańczyków. Lud ten, nazwijmy ich Kosmonitami, konstruował te zgrzebne latawce i miał nadzieję, że za ich pomocą uda im się wystartować i dolecieć do swoich przodków, którzy gdzieś tam wśród gwiazd teraz przebywali. Ale to, co było na dachach domów, to było jedynie preludium, to były tylko drobne symbole. Prawdziwe statki powietrzne znajdowały się na górze. Tam, gdzie nie pozwalano mu spoglądać, gdy obchodzili wyspę wokół.

Dopiero po wybudowaniu domu – nie miał czym powrócić do ,,Hibagibanii”, kajak bezpowrotnie zniknął – i umiejscowieniu na dachu anteny, tego czegoś, co miało przypominać aerodynę i co było rodzajem inicjacji, zezwolono mu na jej zwiedzenie. Przy okazji, podczas budowy domu i anteno-samolotu, tubylcy odkryli w nowo przybyłym fachurę – znał się na robocie w drewnie. Był z zawodu cieślą, więc jego pojazd powietrzny, wieńczący strzechę, odbijał się od ichnich bardziej prawdopodobnymi formami. Które to mieszkańcy znali tylko z opowiadań. I z oglądu przelatujących wysoko maszyn, czy z folderów i gazet, jakie im się przypadkowo udało zdobyć.

03

Na górze – z nagle uciętym szczytem stożka – na jej płaskim czubie, dość obszernym, stały podobnie wykonane jak ,,anteny” ich domów, drewniane makiety aeroplanów. Tyle że dużo większe – potworkowate układanki. Sklecanki, zbijanki. Otrzymane z ociosanych pali i ustawione w pion lub pod skosami, częściowo odszyfrowane rebusy pojazdów powietrznych.

Mimo tego, że rozumiał – przecież każdy musiał o tym dobrze wiedzieć – iż aby się przywitać z kimś stojącym na antypodach, po przeciwnej stronie kuli ziemskiej, trzeba przebyć po obwodzie dystans ich oddzielający. Nie da się podać ręki przez wskroś ziemi wykopany tunel. Żeby złapać byka za rogi, trzeba mieć byka na wyspie, a nie jedynie narysować go sobie patykiem na piasku. Żeby spoglądać nocą na gwiazdy, przez okienko w dachu, trzeba mieć dach i trzeba mieć mury go podtrzymujące. Inaczej to otwór bez znaczenia, a właściwie nawet nie otwór, tylko prawdopodobieństwo

[…]

j.j.p.





Dodaj komentarz