Szczur

(fragment 4/5)


Nie można powiedzieć, aby dzielnica wyróżniała się czymś szczególnym, albo odróżniała się w swym charakterze od innych dzielnic miasta i dzielnic innych miast. Ani to ładna dzielnica, ani brzydka. Położona blisko centrum zwykłego południowego miasta. W kraju ani szczególnym, ani niekonkretnym. Ani specjalnie zadbana, ani niezadbana.

Śmieci i owszem, czasem walały się po ulicach. Tylko wtedy w nadmiarze (oczywiście dla jednych i jeden jedyny śmieć mógł być ponad miarę), gdy strajkowali śmieciarze, po hucznej imprezie jeszcze służby zwyczajnie nie zdążyły posprzątać, albo ktoś, nie bardzo się przejmując czystością, porzucał je tu i tam, lub zdjęty paraliżem nóg, jak z dawien dawna, wywalał całą stertę przez okno. Albo stada kotów, ptaków, zajęcy, czy innego tałatajstwa rozwlekały je ze śmietników, nie przejmując się ani w odrobinie ogólnymi przepisami o czystości i porządku publicznym parków, ulic i mostów.

Jakże zwyczajną rzeczą są bójki kibiców piłkarskich dla miast i miasteczek Europy – i świata – nie warto się nad tym rozwlekać. I tu one się przytrafiały sporadycznie. Włamania, napady i nierząd w dzielnicy, były i są na poziomie średniej statystycznej innych miast. A poziom dostatku zwyczajnie zróżnicowany.

Są tu uliczki willowe i blokowiska, ubogie czynszówki i zadbane domy, eleganckie sklepy i osiedlowe, drobne sklepiki. Pięknie wystrojone panie i panowie oraz ci mniej wyelegantowani menele. Zdrowe dzieci i te mniej zdrowe. Wysportowana młodzież i młodzież z aspektem poszukiwania odmienności, co nie znaczy od razu, że w sprycie tak zwanych innych umiejętności mniej wyćwiczona. Starsi ludzie rozprawiający po parkach i tłoczący się po przychodniach. Młode damy z berbeciami w wózkach, niezłomnie dumnie przemierzające w kółko wyznaczony sobie teren…

Zwykła dzielnica zwykłego miasta.

Wszakże od pewnego czasu niepokojąca informacja, podawana na ucho od mieszkańca do mieszkańca, zaczęła się coraz wyraźniej przebijać do świadomości obywateli. Jak już wzmiankowano, włamań jest tyle, co gdzie indziej – tych najzwyczajniejszych grabieży, z chęci zysku. Ale w tej dzielnicy zaczęły ginąć z domów drobne przedmioty, niejednokrotnie nie od razu w sposób zauważalny. Kto wie, niektórzy z mieszkańców może do tej pory nie zwrócili na to uwagi.

Bo kto pomyśli, że kawałek świecy, część garderoby, ręcznik, książka, ołówek, papier toaletowy, żarówka, drobny bibelot, pocztówka, krem do rąk, okulary, kubek, zapalniczka, gazeta, wypłowiały jasiek, który z niewiadomych przyczyn leżał od dawna na szafie, nieużywane już rolki, plastelina, stary ceratowy obrus, cynkowy świecznik, fajansowy kotek, latarka, klucz francuski i tak dalej w tym deseniu, jest – był przedmiotem kradzieży.

Niemal od razu zauważy się, że zniknął stoliczek z przedpokoju, nowe radio, krzesło z jadalni, bo było ich sześć, a teraz jest ich tylko pięć. Zasłona z okna, mikrofalówka, domowe kapcie. Albo obraz ze ściany, na której jaśniejszy kształt emanuje niemalże świeżym blaskiem farby. Brązowy puchar i ślad, na którym nie osiadł jeszcze pył. Rower, prysznicowa ,,słuchawka”, butelka whiskey z barku. DVD z ulubioną muzyką albo pisemko z roznegliżowanymi paniami, lub album z turpistycznymi dziełami znanego i uwielbianego przez to artysty, czy chociażby pilot do telewizora.

Niemal, bo w pierwszym, oszałamiającym momencie, można sobie zarzucić, że coś się z tymi przedmiotami zrobiło, gdzieś się je posiało. Samemu sobie zarzucając amnezję. Niepamięć czynności niejednokrotnie automatycznych, które mogły spowodować przestawienie, wyniesienie, pożyczenie, przykrycie gdzieś w kącie, strącenie za telewizor, wyduldanie bez zwykłej konotacji czynu, lub prozaiczne pozbycie się, wyrzucenie starego przedmiotu. Zepsutego, albo uszkodzonego. I choć takich przedmiotów kradzieże też się zdarzały – bo w końcu dochodziło się do tego, że one nie mogły tak po prostu zniknąć. To najczęściej ginęły drobne, pojedyncze, lub w parach rzeczy o niewielkiej wartości monetarnej, a raczej tylko, acz nie zawsze, o wartości sentymentalnej. O których brak rzadko się podejrzewa szare eminencje przestępstw – niespersonifikowany cień na firance, symbolizujący tajemniczą anonimowość wielkich złodziei królewskich brylantów – włamywaczy.

Mówi się o kobietach, że są inteligentniejsze, bardziej wrażliwe, bardziej spostrzegawcze od mężczyzn i ten przypadek potwierdzałby to. To one pierwsze, najpierw nieśmiało – nie wnikajmy w awantury domowe, one nic nie wniosą do sprawy – później głośniej szepcząc, dorozumiały się między sobą – nie wszystkie i nie wszystkie z wszystkimi – że giną im z domów części kobiecej garderoby. (Ostrożności w podejrzeniach nigdy nie powinno być za dużo. Byłoby głupio, gdyby się okazało, że ich mężowie lubią przebieranki. Ba, jednak kiedy dotknęło to tak wiele z nich, trudniej im przyszło wysnuwać wnioski, że wszyscy ich faceci to skryci transwestyci.)

Najczęściej ginęły kobiece majtasy, biustonosze i rajstopy. W drugiej kolejności halki, spódniczki i buty na obcasach. Ktoś niezauważenie dostawał się do mieszkań i nie pozostawiając śladu włamania, kradł najczęściej, bądź co bądź, drobiznę.

Niektóre przypadki zgłoszenia kradzieży na policję – o początkowej reakcji tych służb nie ma co wspominać – nic nie wyjaśniły, a tylko zaciemniły obraz. Nigdzie nie stwierdzono żadnych śladów ani większych, czy mniejszych poszlak. Nie zauważono nikogo podejrzanego albo wykluczono wskazanych osobników od popełnienia wyżej wymienionych czynów.

Strach nie tyle rósł, ile przybierał najczęściej nieprzyjemny odcień drżenia na ciele… W końcu większość tych rzeczy była jak najbardziej intymnymi częściami garderoby…

A ledwie wyczuwalny zapaszek – niepotwierdzony przez policyjnych znawców i ekspertów feromonologii, czy raczej osmologii – zwietrzałego imbiru (choć policja nie chciała, nawet większej ilości zgłoszeń, potraktować bardziej serio od zwykłego zanotowania o ,,jakobych” włamaniach i domniemanych uszczerbkach na mieniu), wywoływał na niektórych strefach ciał poszkodowanych tak zwaną gęsią skórkę, lub podrażnienie, które lepiej jest nazwać irytacją skórną przez częstsze jej dotykanie, drapanie, pocieranie. Określmy to bez ogródek: łapanie się za nie.

Ogólnie rzecz biorąc i podsumowując, policja była na drodze do stwierdzenia, że całą dzielnicę dotknęła fala hipnotycznego przewrażliwienia. W szczególności kobiety, które ubzdurały sobie, że włamywacz z miasta Z…..* nazywany ,,wampirem pończoszanym”, zawitał na ich ulice – choć odsiadywał swoje pod ścisłym dozorem. Gdyby nie żona komendanta, której kilka koleżanek było przekonanych o stratach w garderobie. A ona sama, czyli żona komendanta, stwierdziła braki w swojej… Choć faktycznie inną drogą mogłaby sobie powetować braki w tejże garderobie – kiedy stwierdziła, że sama takich majtek, halek, czy biustonoszy nigdy nie posiadała.

Krzysztofa Pretzela doszły te słuchy. Nie obwiniał nikogo, jeśli mu cokolwiek z domu wyparowało. Przekonywał się, że nikt inny nie był za to odpowiedzialny, jak tylko on sam. Zresztą, jedyną rzeczą, której nie mógł znaleźć i o której był przekonany, że jej nie wyrzucił, był stary budzik. Ale i jego, psychoza dzielnicy, zaczęła wprawiać w niekontrolowane drżenia i nieprzystojne łapanie się za niektóre części ciała. Oczami wybujałej wyobraźni widział skradającego się w ciemnościach włamywacza, gdy przetrząsa jego dobytek w poszukiwaniu jakichś skrytych falbanek, nadgryzionych czekoladek, pincet do rzęs.

Był samotnikiem i oprócz kilku kolegów w pracy nie utrzymywał żadnych kontaktów przyjacielskich. Nie miał jako takich zamiłowań, oprócz niewielkiego zbioru starych kalendarzy. A spędzał dni na wyobrażonych podróżach palcem po mapie, inscenizowanych na ścianie oczu fantazji, o przygodach w dalekich krajach… On to w wielkim stopniu i zupełnie na poważnie zainteresował się enigmatycznym złodziejem. W poszukiwaniu śladów przetrząsał piwnice i strychy, wchodził na dachy, zaglądał do klatek i w podwórza. Śledził z okna albo z samochodu – za pomocą lornetki – podejrzane typki, którzy tylko dlatego wydawali mu się podejrzani, że właśnie gest, ruchy ciała, albo chodu wydały mu się w tym miejscu nie na miejscu, lub które zbyt były na miejscu.

Przestał się wysypiać i w pracy wyglądał źle. Coraz bardziej mrukliwy i gburowaty odsunął się od tych kilku kolegów, których tam miał. Tym częściej w nocy wystawał w mroku bram, pod drzewami, lub w nieoświetlonych zaułkach i obserwował okolicę.

Aż pewnego razu policja zatrzymała go jako podejrzanego następnej kradzieży majtek i staniczków. Oczywiście szybko go wypuszczono, nie znajdując żadnych fantów, ani śladów rzekomego jego przestępstwa.

Mocno wstrząśnięty bliskim spotkaniem z funkcjonariuszami ładu publicznego zaniechał nocnych wycieczek, ale nie zaniechał drenowania tematu. Jeszcze mocniej próbował go teraz rozwikłać od środka, wewnątrz siebie. Co spowodowało dalszą obniżkę wydajności w pracy i – mimo ostrzeżeń dyrekcji, powtarzających się w kolejnych tygodniach – nieuniknione zwolnienie.

Wiedział jedno – że się spełnia.

Od dawna już to przeczuwał, że tryb życia, w jaki teraz wszedł był mu od zawsze pisany. Jakiś instynkt w nim podpowiadał mu, że to jest to. Racjonalności nie ma po co się w tym doszukiwać – nie umiałby dać sensownej odpowiedzi dlaczego. Był przekonany, że jakaś część jego istoty, od dawna przykryta, zakamuflowana, wypłynęła na wierzch i przeistacza się w rzeczywistość, której podskórnie pragnął.

Jedynymi kontaktami, jakie mu pozostały w spadku z poprzedniego trybu życia, były odwiedziny u matki, dwie ulice od jego mieszkania. Matka była zrzędliwa. Po utracie przez niego pracy jeszcze bardziej. Więc ograniczał owe kontakty do minimum. Wpadał, coś przekąszał, odpowiadał burknięciami i kamforycznie uciekał. Znikał matce z pola ,,rażenia” (widzenia) za sprawą ekspresowych przemieszczeń, pod wpływem błyskawicznych decyzji, dzięki błyskotliwie otwieranym i zamykanym drzwiom, niczym mrugnięcia powiek. Z czasem wizyty u starszej pani raz na dwa dni, ograniczyły się do: raz w tygodniu, raz na dwa tygodnie.

Sypiał najczęściej w dzień. I jak poprzednio podróżował po świecie (palcem po mapie), tak teraz węszył ślady intruza, który nie zostawiał po sobie żadnych śladów. Aż pewnego razu wpadł – tak mu się wydawało – na trop. Lub inaczej – na bezbłędną możliwość tropu. Na tyle genialnego, że nikt przed nim na niego nie wpadł, albo nic mu o tym nie było wiadome. Bezbłędnym było w tym to, że trop był nieprawdopodobny, lecz nie niemożliwy i stąd… genialny.

Doszedł do przekonania, że intruz musiał wykorzystywać drogi wentylacyjne, aby dostać się niepostrzeżenie do wytypowanych domów. W jakimś amoku, może z powodu sporadycznego jedzenia, spróbował się w jeden z nich wepchnąć. Ale ugrzązł i upłynęło sporo minut, okropnie się przedłużających, wypełnionych szamotaniem się i próbami powolnych przemieszczeń, aż udało mu się na powrót wydostać.

Wiedział, że coś jest nie tak, lecz się nie zniechęcał. Nawet zakupiony obcisły kostium nie pomógł mu na dotarcie dalej, niż do najbliższego rozgałęzienia. Dwa metry w głąb przewodu. Co zajęło nie mniej niż trzy kwadranse.

Krzysztof Pretzel nie był nigdy wielkim mężczyzną. Był to niewysokiego wzrostu o szczupłej sylwetce osobnik, który z powodu niezbyt częstego jedzenia jeszcze się zmniejszył. Widocznie był wciąż za duży do swobodnego przemieszczania się w okrągłych rurach lub takich o kwadratowym przekroju, albo brakowało mu techniki.

W ćwiczeniach jednak nie ustawał. Doszedł nawet do takiej wprawy, że w rozgałęzieniach mógł nawet zawrócić, akrobatycznie zmieniając ,,marszrutę” – spontanicznie podyktowaną prostotą: z bicza strzelił odcinków rur i rzadkich rozwidleń – zawsze skierowany głową do przodu w poziomych drogach i głową w górę, gdy przemieszczał się w pionowych. Obojętnie czy wspinał się, czy opuszczał. Na razie na tyle się wyćwiczył i na razie tyle mu wystarczało. Co z czasem przestanie mu wystarczać. Bo w końcu nie widział, w jakie gówno ładował się dupskiem. A tak mógł się w to samo gówno ładować z całą świadomością i to od razu na całego, czyli głową.

Wszystko to i tak odbywało się na dwóch, czy trzech kondygnacjach jednego budynku, tam, gdzie mieszkał, a zajmowało ogromnie dużo czasu. Za dużo, jak na tego typu włamywacza, jak to sobie wyobrażał. Ćwiczył dalej.

Podupadł na higienie, zarósł jak nieboskie stworzenie. Zauważył wprawdzie, że owłosienie na ciele lepiej się sprawdza w niektórych typach rur. W innych wręcz przeciwnie – można się było boleśnie pokaleczyć bez ubrania. Dźgnięty pewną myślą wypróbowywał staniki, pończochy, rajtuzy i damskie figi. Na pewno do niczego okazały się szpilki. Pomimo tego, że w pionach mógł się nimi posługiwać jak hakami – nia miał ich wtedy założonych na nogach, lecz trzymał je w dłoniach. Niestety, obcasy zbyt łatwo się wyłamywały.

Następnym etapem i nie lada wyzwaniem przedstawiały się piwnice: łączące je kanały, przebitki, drobne przejścia. To już nie zwykłe wdrapywanie się, ześlizgiwanie, jazda na brzuchu czy klatce piersiowej, ewentualnie zaopatrzonej w stanik. Tu trzeba było, czasem dramatycznie szybko, przetruchtać na czterech łapkach, gdy ktoś zapalał światło i niepostrzeżenie się ukryć. Za występem, na rurze pod sufitem, w dziurze.

Przepływanie zaś kanałów potrzebowało czegoś więcej niż tylko porządne wstrzymanie oddechu. Nie wolno było stracić orientacji. Węch nie mógł być w żaden sposób pomocny, a słuch w tych płynnych ciemnościach na nic się zdawał. Mimo słabego widoku jakieś niedookreślone promieniowanie pomagało – oprócz dotyku ścianek – w zorientowaniu się, z której rury się przyszło i w którą dalej iść. Oczywiście najważniejszym czynnikiem był siódmy zmysł orientacji i ósmy, ostrzegający przed niebezpieczeństwami. No i specyficzna pamięć, niejako ,,poklatkowa”, najważniejszych elementów znanych już i nieznanych dróg.

Wyprawy tak zaabsorbowały Pretzela, że nawet nie zauważył, kiedy upłynęło pół roku od zwolnienia z pracy. Już nie odwiedzał matki. Za to dzwonił jeszcze do niej, aby podziękować za jedzenie, które mu podrzucała pod drzwiami. Albo z wyrzutów sumienia, że nie ma dla niej czasu.

Pewnego razu – już dość sprawnie przemieszczał się nie tylko po budynkach, ale także pomiędzy nimi – po krótkiej obserwacji i zdając się na ósmy zmysł, wyskoczył z kratki wentylacyjnej w jakimś mieszkaniu. Łatwo dostał się do kobiecej garderoby i zabrał majtki, rajtuzy, oraz halkę. Dla zmyłki buchnął jeszcze z kuchni flaszkę alkoholu i czmychnął w dziurę. Zasklepiając kratką otwór przy pomocy śrubokręta, który miał stale przy sobie. Wszystko to zaniósł do zamurowanego, niewielkiego pomieszczenia podziemnego, mającego tylko dwa wyloty, zaopatrzone w mocne kraty. Łatwe do wysunięcia i wsunięcia z powrotem. W niziutkiej przestrzeni znajdowała się rura grzewcza, z rozgałęzieniem jednej mniejszej rury – taki trójnik. W tym suchym lokum zrobił sobie skład i znosił rzeczy, które potrafił podwędzić i tu przetransportować. I w ten sposób zaczął wypełniać sobie czas. I ograniczyć swój stan zaniedbania. Wiadomym jest przecież, że organizacja bardzo temu sprzyja… No i urozmaicił swoją dietę.

Miał tu mały taboret, radio na baterie, kalendarze z mnóstwem zgrabnie przerobionych dziewczyn, alkohol, damskie buciki. Niemal wszystkie na szpilkach. Figi, majtasy, stringi, koronki, falbanki. Dywanik pod nogami. Na ścianach wisiały halki, jakie mężczyźni pragnęli widzieć na swoich kobietach. Staniki i staniczki, spódnice i spódniczki. Sztuczne kwiaty w rogu. I mnóstwo świec, zamiast światła żarówki. Rzadko z tego światła korzystał, nie tylko dlatego, że przyzwyczaił się żyć w ciemnościach, ale kopcące świece szybko drażniły jego wyostrzone zmysły węchu i zapalał je tylko wtedy, gdy jakąś nową rzecz chciał zobaczyć na sobie w odbiciu lustra. Które też podwędził i umieścił na ścianie, tuż nad podłożem. Odpowiednio dla swej zmniejszonej postaci – efektu podziemnego surwiwalu i trudów nowego trybu spędzania czasu: wcielenia w życie esencji kondensacji cielesnej, w pomniejszonej fizyczności.

Coraz krócej przebywał we własnym domu. Odnajdując się w pełni w tych przyciasnych rurach, przejściach, przebitkach, kanałach, w ciemnych piwnicach i małej podziemnej kanciapce. Najdłużej przystawał przed kratkami wentylacyjnymi różnych mieszkań i obserwował – śledził ruchy i słuchał ludzi tam zamieszkujących.

Ten voyeryzm – inaczej podglądactwo – tak go zafascynował, że emocjonował się życiem nieznanych sobie osób. Po prostu wciągnęło go to na całego.

Wystrzegał się mieszkań z kotami. One łatwo namierzały jego obecność i dostawały szału, aby doskoczyć ku jego mordce z rozcapierzonymi pazurami. Nie to, że bał się (choć bał się) tych szablasto-szponiastych stworzeń – chroniła go kratka i jakby co, śrubokręt w pogotowiu – tyle że zwracały tym uwagę lokatorów. A tego, o ile mógł, się wystrzegał. Niejednokrotnie zwrócił na siebie uwagę mieszkańców jakimś bezwiednym wzdychaniem, szmerem, lub zbyt głośnym tarabanieniem się w środku. Początkowo zdarzały mu się takie niefrasobliwości. Pierzchał wtedy czym prędzej, byleby go nie wykryto. Robiąc przy tym jeszcze większy raban. Wtedy koty szalały, a ludzkie reakcje nie ustępowały im w paranoicznych zachowaniach. Lokatorzy wrzeszczeli, milkli, wreszcie drżeli i… bledli z równoczesnym naprzemiennym zaczerwieniem. I śliniąc się, napuszczali koty na nieznanego, lecz wyobrażonego wroga. Poniektórzy, co gorsza, po zorientowaniu się skąd dochodzą hałasy, wrzucali poprzez kratki zapalone zapałki, czym nieprzyjemnie mogli go poparzyć, lub psikali w otwory wentylacyjne wszelkim świństwem z aerozoli.

Bywało jednak, że sam powstrzymywał się przed ujawnieniem, nagłym wychynięciem ze ściany. Niejednokrotnie był świadkiem zachowań nieprzystających mężczyźnie względem kobiety i odwrotnie. Zagryzał wtedy ząbki i jednym okiem świdrował przez kratkę, drugim starając się przebić mury, mierzył w nieboskłon (w kierunku, gdzie powinien się on znajdować). Wtedy w roztargnieniu piłował pazury o szorstki kamień, krzesząc skry, rodem z najgłębszych otchłani… – Las Vegas.

Zabierał się z takich miejsc i nigdy do nich nie powracał.

Za to tam, gdzie życie płynęło miło i w miarę bez zgrzytów, wracał częściej. Mało ich było. Oj, ale co się napatrzył dziwnych stosunków seksualnych, to wszystkie i żaden z filmów pornograficznych nie mogłyby być przykładem. Brak odpowiedniego języka do opisu zastąpmy oględnym oddaniem jego stanu emocjonalnego: po prostu dobrze mu było. Czasem się rozrzewniał i przysypiał z noskiem opartym o ażurową granicę światów.

Któregoś razu wtargnąwszy do cudzego mieszkania już miał w łapce kobiece świętości, już miał czmychnąć do dziury, gdy widok w lustrze przyprawił go prawie o postradanie tych ośmiu zmysłów, które się w nim zagnieździły. Zobaczył szczurzą mordkę, ruszające się szczurze wąsy, takąż sierść i szare łapki podtrzymujące schwytane ciuszki. Jedno oko wpatrywało się w niego, drugie nie wiadomo gdzie zezowało, raz w lustro, raz w podłogę, raz w drzwi wyjściowe. Opadł przestraszony na podłogę z okrzykiem wewnętrznym, armatnim westchnieniem:

– To ja?!!! Ja…?!

szczur4

Uciekał co sił, gubiąc po drodze skradzione przedmioty. Ze skołatanym sercem wpadł do swojego mieszkania i oniemiały położył się obok łóżka, zwinięty jak pisklę. Czy to wstrząs widoku w lustrze obcego mieszkania – w lustrze swej kryjówki nigdy siebie takim nie widział – czy może akumulacja złych, rozkładających się wyziewów, jakichś nieczystości, bądź chemicznych substancji wylewanych do ścieków spowodowała, że się poważnie rozchorował i przeleżał pod łóżkiem kilka dni w malignie.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ma podziemną rodzinę. To dla nich kradł. Żyli głęboko pod ziemią lub ukrywali się w ścianach domów. Powrócił do nich, był jednym z nich. Właściwie on, to ona, a oni to one. Więc ona powróciła i była jedną z nich.

Okazało się bowiem, że cała społeczność to samice, i on… ona, była nią również!

Ciotki, kuzynki, siostry, siostrzenice, babcie, prababcie, siostry przybrane, siódma woda po kisielu, koleżanki i przyjaciółki, wszystkie osobniki z jej stada to samiczki!

Stąd te stringi, pończoszki, staniczki, buciki, spódniczki i sukienki – kradzione z damskich buduarów (kto wie czy i nie z męskich). Nie ulegało wątpliwości, że lubiły się przebierać, tańczyć w strojach wieczorowych, pindrzyć przed lustrami, paradować w majtasach, staniczkach, butach na wysokich obcasikach, albo w rzemiennych sandałach. W haleczkach, rajstopkach, gorsecikach, żakietach itp. – a czego im więcej było potrzeba.

No czasem i mikrowela się przydała i jeleń na rykowisku, oczywiście na płótnie. I klucz francuski do napraw, i ceratka pod wieczerzę, świeczka na krześle, jak przystało w nowoczesnym establiszmencie, a nawet książka dla edukacji. Zapałki jako wykałaczki, rower do ćwiczeń równowagi na obracających się kołach. A w razie imprezki sprzęt grający, muzyka z DVD. Latarka podwieszona na sznurku pod sufitem, jako światła, stroboskop i kula z lustereczkami – trzy w jednym. Papier toaletowy na konfetti, whiskey dla podkręcenia nastroju, gazeta w rogu jako toaleta, poduszka w drugim rogu, jako ,,czilingroom”, no i ręcznik rozpostarty jak hamak dla tych, co miały chwilowo dość. Nawet fajansowy kotek dla rozrywki stał obok głośnika jak didżej nakręcający muzyczną zabawę.

Tuż obok, w dziurze zapadliska wypełnionej stale wodą dyndała zanurzona żarówka, obciążona dodatkowo plasteliną, z niewielką zapaloną świeczką na czubku. Oświetlając nierównym blaskiem rozwieszone karty z paniami w różnych nowoczesnych strojach. Była i ślizgawka z rury PCV – wlot znajdował się przy suficie, umieszczony na jednej z rur gazowych – wysmarowana wewnątrz kremem do rąk: dla tych, które spragnione były odczuć pęd wywoływany przyciąganiem ziemskim. Oraz tor saneczkowy, spreparowany ze zwisającego i zakręcającego fantastycznymi meandrami ceownika – po dwie szczurzyce zasiadały do buta rolki i puszczały się w dół z niesłychaną prędkością. Z tyłu buta zawiązana linka była połączona z drugim butem, dyndającym luźno na dole. W ostatnim etapie zjazdu, gdy drugi but wędrował szybko do góry i uderzał o pręty, wyhamowywał w miarę miękko zjazd. I tak na tyle gwałtownie, że wyrzucał ze środka pasażerki, które lądowały w rozwieszonych nad lądowiskiem pofałdowaniach firanek i, albo uczepione ich schodziły, albo, gdy chwyt pazurków był nieudany, lądowały miękko na poniżej rozłożonych, często już podartych zasłonkach. Perfekcyjne rozwiązanie. Nie trzeba było mozolnie wciągać owych specyficznych sanek – jedyną wadą była linka, która mogła się przerwać. Cóż, takie ryzyko ekstremalnych sportów.

Wykończone zabawą zasypiały w łóżeczkach, każda w swoim ulubionym kapciu. Jednak największą frajdą był pokój kontemplacji. Wytapetowany kartami z albumu znakomitego turpisty – jego prace wprawiały je w niesłychaną radość i chęć natychmiastowej prokreacji. Jak przystało podziemnym Amazonkom, wkrótce po kontemplacyjnym, autorefleksyjnym naładowaniu się, wyruszały na polowanie na samców. I najzdrowszych z nich, najmężniejszych przyciągały do tego pokoju i wykorzystywały bez skrupułów.

Czas upływał im błogo i wspaniale, ale nie były zupełnymi idiotkami. <<Jeśli się chcesz cieszyć spokojem i pokojem, szykuj się do wojny>> – powiadały, cieniutko przy tym piszcząc. Dlatego na flankach, przed dwoma wlotami do ich królestwa, zawsze ktoś czatował i obserwował, czy nieprzyjaciel się nie zbliża. Jedna szczurzyca na świeczniku, druga na pucharze – w razie najścia niechcianych gości obwieszczały przez słuchawki prysznica, groźnym skowyto-piskiem, o zagrożeniu.

Ustawione i podłączone z maksymalną głośnością telewizory, w odpowiednim momencie włączane pilotami, miały zdezorientować napastnika. Przygotowany ogień grecki czekał jedynie podpalenia. Zapałki zawsze były suche i jak najbardziej w pogotowiu. W razie potrzeby, w specjalnych stojakach, ustawione rzędami i wyrychtowane na maksa, oczekiwały miotacze zapalniczek. Ataki były rzadkie, kiedy jednak następowały, niemal zawsze byli to pobratymcy wykorzystanych samców, którzy chcieli się za tamtych na nich odegrać. I co nieco również skorzystać. Brak edukacji i życie w ciągłym stresie samców i ich zniewolonych sióstr powodował, że nigdy ze szczurzymi Amazonkami nie mieli żadnych szans. Ginęli albo wyczołgiwali się z pola walki ciężko poparzeni.

Że nie samą zabawą lub walką się żyje, to i pieczyste…

Krzysztof zrozumiał, że od dawna miał w sobie drugą osobowość. Wywnioskował, że zaczął się włamywać do mieszkań nie od wtedy, gdy się dowiedział o enigmatycznych kradzieżach i zaczął przeobrażać… Ale że sam był tym tajemniczym intruzem – podwędzającym ponętnie pachnące ciuszki – od początku, od zawsze. Przeobrażenie nastąpiło dużo wcześniej, dla niego nieuświadomione.

Po kilku dniach wydobrzał na tyle, że mógł ustać na nogach. W nocy wyszedł zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Niedaleko, na budynku sąsiadującym z jego, po przeciwnej stronie ulicy, zobaczył afisz, plakat… – list gończy!

Na nim jego szczurza gęba, jaką zobaczył w tamtym lustrze i która tak go wtedy przeraziła. Tym razem wstrząs był nie mniejszy. Z powodu osłabienia zatoczył się i upadł na chodnik.

Usłyszał głosy i poczuł unoszenie. Po otwarciu powiek zobaczył dwoje funkcjonariuszy policji. Kobieca ręka świeciła mu latarką w twarz, a męska postać podtrzymywała go pod ramię. Na pytania, co mu jest, nie mógł odpowiedzieć. Chciał się odwrócić i spojrzeć jeszcze raz na swoją podobiznę na ścianie… Z osłabienia i ze skruchy wybełkotał tylko, że jest tym złodziejem, który okrada kobiety z ich garderoby. Na posterunku powtórzył to samo, bardziej pewnym głosem.

Po stwierdzeniu kim jest i że już był, w związku z tymi kradzieżami, podejrzewany i przesłuchiwany, wylądował w celi aresztu – w oczekiwaniu na zbliżający się poranek i inspektora zajmującego się tą sprawą. Zanim trafił do celi, jedynie pobieżnie go przepytano, podejrzewając o przekroczenie dawki napojów wyskokowych i zaordynowano badanie lekarskie. Wezwany lekarz stwierdził ogólne osłabienie, nawet wycieńczenie, a może nawet ledwie co przebytą chorobę i polecił zaaplikować szklankę wody i tabletkę przeciwbólową. Standardowy zestaw w przypadku wycieńczonych aresztantów. Ominął go lodowaty prysznic, stosowany w przypadku aresztantów wycieńczonych od schlania się. U takich nie stosuje się tabletek, za to szklanek z wodą jest w bród – na kopy, na wiadra, na lodowate prysznice pod dużym ciśnieniem.

Poranna zmiana funkcjonariuszy dostała informacje o Pretzelu i kilku innych delikwentach oraz o sprawach, jakie się w nocy wydarzyły. Dwóch innych zatrzymanych wyprowadzono na przesłuchania. Jego czas jeszcze nie nadszedł, więc policjanci nie zadali sobie trudu na sprawdzenie celi, w której miał się znajdować Krzysztof Pretzel. Dopiero gdy przed południem pojawił się inspektor zajmujący się sprawami dziwnych kradzieży, stwierdzono, że cela jest pusta. Nikt nie wiedział (nikt nic nie widział), co się stało z Pretzelem. Jeden z osadzonych w sąsiadującej celi, teraz przesłuchiwany w sprawie włamania do sklepu – gdzie go złapano na gorącym uczynku – stwierdził, że w celi słychać było tylko piski szczura, którego zresztą później zauważył. ,,Kiedy wybiegał przez kratę celi i truchtał korytarzem gdzieś w bok” – jak stwierdził. To nie była jednak żadna wskazówka. (Mały szczur nie mógł przecież pożreć bez śladu dorosłego człowieka.)

Chciano już wszcząć alarm, ale na posterunku zjawili się funkcjonariusze z dziennego patrolu, z mężczyzną, którego złapano w melinie z kradzionymi, jak się okazało, kobiecymi ciuchami. Obywatel K. – czuć było od niego imbirem, prawdopodobnie był amatorem zalewanego spirytusem imbiru: imbirówki, pospolicie zwanej: ,,imbirką”, lub ,,bimbirką” – przyznał się do wielu innych, podobnych kradzieży i obiecał wskazać ,,dziuplę” – garaż – w którym składował zrabowane przedmioty. Jedna jednostka ruszyła z nim na zabezpieczenie owego miejsca, druga pod adres Pretzela. Policja obawiała się skandalu związanego z ucieczką przetrzymywanego, więc zanim ,,dół” poinformowałby ,,górę”, ,,dół” wolał go czym prędzej złapać. I w ten sposób rozmyć, zatuszować samą ucieczkę.

Obywatel K., ślusarz z zawodu, okazał się tajemniczym złodziejem damskiej garderoby i nie tylko tego. Wiele innych, niewiele wartych przedmiotów skradł był – był skradł na użytek własny – na przestrzeni roku z różnych mieszkań. Nie dla zysku, lecz ku swemu dziwacznemu zadowoleniu z samej kradzieży, jak i zadowoleniu i ekscytacji, gdy przebierał się w damskie ciuszki dla swojego ukochanego.

Obywatela Krzysztofa Pretzela

[…]

j.j.p.





Dodaj komentarz