.
Skrucha i garnek mierzących ziarnka piasku
Przewrotnie upleciony warkocz
Zagadkowy rytm gawędy
W pulsie serca legendy
Czarna magia i bezdroża
Ceremonialny pietyzm
Wdzięk dźwięku
Bezkres nieumyślnej bezmyślności
I duch lustra
Wywołującego kolejne auto-odbicia
Niczym tiwi w tiwi, w tiwi
Z udziałem chceń chcenia
Gdy cień przerasta ćmienie smug
Kiedy świadomość podchodzi pod próg
Gdzie świadomości nie ma
Niedostępność
Niemożliwość wiary
Nadwyrężenie wiedzy
.
Wyczerpuję się z tchnienia
Na sposób jedynie możliwy
I tracę czucie
W sposób niemożliwy
I wiara mnie opuszcza
Niewnikliwie się rozpuszczam
Pozbawiam się miłości
Kategorią niemożliwości
Wyłączony ze światła
Nić z cieniem gmatwam
A wszelkie przede mną
Zmierza ku otchłaniom
Jeszcze rwę kwiaty przydrożne
Imć chciejstwo, lecz chore obłożnie
.
I padam w ramiona kochanek
Puste worki
Wyra, bezpieczeństwem podobno wezbrane
Wtedy powtarzam jak paciorki
Żem niewinny
Ale samooskarżeniem cięty
W skrusze wiążę liny
I z drżeniem obmacuję pięty
Chwytając się czasu
Niby ratunkowej brzytwy
Że da się powstrzymać pożar mego lasu
Na minutę przed upłynięciem ostatniej gonitwy
.
Na środku pokoju stoi garnek
Wokół krążą wyrzeźbieni z kory święci
Nadzy z przemijania materii
Popękani, jak szkło w ataku histerii
Piasek przesypał się w ostatni poranek
A ja chciałbym zerwać się z tej uwięzi
Na kolanach, pięści odbijają się od powierzchni
Gdy grucha za gruchą pieczętuję
Sekundy trwogi, metr przed metą na bieżni
Nie serce, lecz umysł nie wytrzymuje
Rozkładam się w ułożeniu bocznym
I wtedy odbija mną tańcem skocznym
.
Przepraszam za każde ziarnko
Nagromadzonych uczynków
Czas upływał za wartko
Bym sobie zdał jasno sprawę z mych kroków
I dyszę i jęczę żałośnie
Przypominając naturę w przedwiośnie
Wtem za gardło chwyta śmiech
Wtem powietrzem wypełnia się pusty miech
Podnoszę się z ziemi
Rozkładam gałęzie ramion z podziemi
Garnek piasku przemienia się w bicz
Skrucha, to ostatecznie pastisz i kicz
I klnę, jasnościami jasności jasnej
Odmianą choler, produkcji własnej
.
Nie spotkałem jeszcze takiego ptaka
Który gówno czci złotym lakiem
To powstająca ze zgliszczy pokraka
Która nieszczęściem zwie się człowiekiem
Otóż uważam, bo o mnie mowa
Iż ja siebie obrazić nie zdołam
Niech jednak ktoś mnie wyzwie
Nawet lżej, niż ja siebie samego
Otóż, jeden i drugi — uważaj kolego
Bo spuszczę… — głos mi się rwie
Chciałem powiedzieć manto
A tak naprawdę to oczy
Bohater ze mnie, jak fantom
Postanowienia?
To parujący warkoczyk
Czas chwilowego pienia
A lżę siebie, gdyż lubię
Zrzucać winę, jak gołębie
Gówno, gdy tylko zwieracze puszczają
I mam za sobą ową treść
Złą, z paskudnych ruczajów
Bo nie dałbym rady jej zjeść
.
Zwyczajnie
Mnie się należy cześć
Powszechna to wieść
Iż trzeba obyczajnie
Najpierw oskarżyć się jak leci
Później pomnikiem wystrzelić
Nie tylko dla dzieci
To jak mocniejszą żarówkę wkręcić
I jeszcze
Dopóki oka nie zdławi moc
Aż wreszcie
Nie zdławi sławy nawet noc
Oślepniesz
Gdyż słońce, z piachu ziaren
Halogenem buchnie, jak atomowym żyrandolem
_
Thin Masque